niedziela, 19 września 2010

O starszej pani, co nie mogła umrzeć...

Warszawa, 2005, Park Ujazdowski
Letni poranek. Autobus 118, którym jeżdżę tylko w odwiedziny do babci. Może dlatego właśnie zainteresowałam się rozmową trzech starszych pań siedzących obok mnie na dwóch parach zwróconych do siebie foteli. Zsunęłam dyskretnie słuchawki z uszu i słuchałam.
- Mój syn właśnie kupił mieszkanie. Nie wiem po co, przecież miał już jedno. No i ode mnie też miał dostać – żaliła się pani w czerwonej apaszce z niemożliwie jaskrawo umalowanymi ustami.
- Może i lepiej, będzie dla wnuków – skwitowała druga w beżowym płaszczyku i siwym koczku, skromnie obejmując wielką, kremową torebkę usadowioną na kolanach.
- A i może lepiej – zgodziła się pani z apaszką. – No i jak oni już mają te mieszkania, to ja jestem spokojna i mogę już umierać. Wszystko jest załatwione.
- A pewnie. Mój zięć właśnie dostał nową pracę i chce wziąć kredyt – przytaknęła pani z torebką. – Dziecko w drodze, dzięki Bogu są już po ślubie. Mogę spokojnie umierać, jak żyją bez grzechu.
Pokiwały głowami obie i spojrzały się na trzecią panią w granatowej sukience w skromne czerwone kwiatki. Pod czujnym okiem koleżanek pani w sukience podciągnęła rękawy granatowego sweterka i uśmiechnęła się przepraszająco. Widocznie ona nie mogła jeszcze umrzeć…


Historia o starszej pani, co nie mogła umrzeć, zasłyszana w autobusie. Słuchanie ludzi na ulicy jest czasem najlepszym źródłem mądrości.
Akurat ta jedna natchnęła mnie myślą, że starość jest w Polsce pierwszym krokiem do śmierci. Czasem mam wrażenie, że długie życie na emeryturze jest przez samych emerytów uważane za ogromny nietakt i brak wychowania. Najlepiej oddać wszystko, na co się całe życie pracowało młodszym i po cichutku odejść. O tym właśnie jest dla mnie ta historyjka...
Czytaj resztę...

sobota, 4 września 2010

Telemarketing entuzjastyczny

Z cyklu: JAK TEGO NIE ROBIĆ!
Czyli dlaczego moja tymczasowa praca czasami mnie dobija...
Dzwoni telefon.
Ja: "Słucham."
Pan Entuzjastyczny: "Dzień Dobry, nazywam się {...} i szczęśliwie dla pani dzwonię z firmy X w sprawie wspaniałej promocji produktu Y !"
Ja (życzliwa telemarketerom, bo znam tę robotę...): "O matko... No dobrze, niech mi Pan powie, co sprzedaje..."
Pan E.: "Niczego nie sprzedaję! Mam wspaniałą promocję produktu Y za jedyne 19,10! (tu następuje oferta)"
Ja:"Skoro pan podaje cenę, to znaczy, że to oferta sprzedażowa, prawda...?"
Pan E.: "Ależ nie! To są jedynie koszty promocyjne! Nasz wspaniały produkt Y jest gratis!"
Ja (podirytowana entuzjazmem): "To ja panu gratis za niego nie zapłacę...!"
Pan E. (nie tracąc entuzjazmu): "A to już pani sprawa, jak pani go zapłaci. Ja prześlę do pani nasz wspaniały promocyjny produkt Y!"
Ja: "Bardzo dziękuję, rezygnuję"
Pan E.: "Ależ dlaczego. Nasz wspaniały produkt Y.. (tu następuje powtórka prezentacji oferty - w całości, od początku)! To gdzie mam wysyłać?"
Ja: "Do Kambodży"
Pan E. (w końcu stracił rezon): "Dlaczego do Kambodży?"
Ja: "Bo mnie tam nie ma, prosze pana"
Pan E. (wciąż siląc się na entuzjazm): "Ale nasza wspaniała promocja produktu Y..."
Ja (przerywając mu szybko): "Synku, ile ty tam pracujesz na tej słuchawce? Tydzień?"
Pan E. (niepewnie): "No... Prawie."
Ja: "No to zaznacz sobie niezainteresowaną osobę i na przyszłość staraj się być mniej... nachalny. Wiem, że to ciężka praca, bo sama ją wykonuję..."
Pan E. (który nagle odzyskał entuzjazm): "No to tym bardziej powinna pani kupić nasz produkt Y...!"
Ja: KLIK!
Czytaj resztę...

poniedziałek, 26 lipca 2010

Więzienie kontynentalne - Australia

Nieprzyjazny klimat, trudne warunki upraw, daleka droga i początkowe przekonanie o braku surowców naturalnych sprawiły, że Australia przez wiele lat cieszyła się sławą kontynentu zakazanego, przeznaczonego dla tych, którzy zasługują na ukaranie. Spenetrowany w 1768 roku przez Jamesa Cooka kontynent, nazywany Nową Południową Walią (Holendrzy nazywali ją Nową Holandią, podobnie jak każda inna Europejska nacja nazywała ja po swojemu) stał się w efekcie tej opinii na 40 lat ogromnym więzieniem.


Praktyka kupowania skazańców do ciężkich prac nie była nowa. Już w XVII wieku uprawiały ten proceder kolonie brytyjskie w Ameryce. Za 10 funtów od głowy skazańca kupowano tanią siłą roboczą do ciężkich robót, m.in. do karczowania lasów. W 1666 roku (nomen omen) transakcja uzyskała sankcję prawną i 500 sztuk „towaru” przeszło z rąk do rąk. Pięc setek wyprawionych na nowy kontynent nie rozwiązało jednak problemu przestępczości na wyspach, które z roku na rok coraz bardziej gnębił problem przyrostu naturalnego i wiążąca się z nim bieda oraz przestępczość. Za czasów Jerzego III wydano m.in.. Hulks Act (1776 r.) czy Penitentiary Act.(1779 r.), ale zaostrzanie prawa wcale nie uratowało sytuacji. W kraju, gdzie kara śmierci obowiązywała za 200 przestępstw, gdzie na Sekwanie urządzano pływające więzienia, potrzebna była karna kolonia. Pechowo w 1782 roku Anglia zmuszona była uznać niepodległość swych trzynastu kolonii w Ameryce, rezygnując z karnego osadnictwa w Wirginii i Marylandzie. Australia przyszła więc w samą porę.

Jedną z pierwszych osad portowych Australii był Port Jackson, który z biegiem lat zmienił się w ogromne, luksusowe Sydney. Od 1788 roku do Port Jackson i innych miejscowości portowych wysyłano z Anglii na przymusowe roboty więźniów różnych przewinień. Przez 40 lat Wielka Brytania pozbywała się swoich przestępców droga morską, której wielu z nich nie przetrwało. Ci, którzy do Australii dopłynęli kierowani byli do ciężkiej, katorżniczej pracy przy ujarzmianiu nieprzyjaznej przyrody. Przygotowali grunt dla właściwej kolonizacji, która zaczęła się w 1830 roku. Jak wykazały badania, chociaż większość zesłańców wykazywała zachowania patologiczne (w tym alkoholizm), ich potomstwo najczęściej wyrastało na praworządnych i pracowitych ludzi. Za dobre sprawowanie i ciężką pracę skazańcy i ich dzieci otrzymywali ułaskawienie, kawałek ziemi i utrzymanie. Można więc śmiało pokusić się o stwierdzenie, że była to skuteczna i bardzo owocna resocjalizacja…

Czytaj resztę...

piątek, 7 maja 2010

Powyborcza refleksja

Wygrał kandydat na którego głosowałam. Powinnam zatem czuć się zadowolona i pełna pozytywnego entuzjazmu. Nic z tego. Zamiast się cieszyć, rozmyślam o "tym" kraju, jak go nieprzyjemnie nazywają niektórzy Polacy. Czuję nieprzyjemnie zabarwioną ulgę i niepokój.


Ulgę, bo gdyby wygrał drugi kandydat, niepokoiłabym się jeszcze bardziej. Niepokój - bo poza NIE byciem kandydatem z przeciwnej strony, kandydat ze strony teoretycznie "mojej" nie ma nic głębszego do przekazania. Kolejny raz stanęłam zatem do wyborów z nastawieniem, że nie głosuję na wizje Polski, która mnie przekonała, a jedynie przeciwko wizji Polski, która mnie przeraża. Nie głosuję za człowiekiem, którego uważam za lidera, a jedynie przeciwko człowiekowi, któremu kompletnie nie potrafię zaufać. Nie głosuję za polityką, która mnie skłoniła do refleksji, a jedynie przeciwko polityce, która kłóci się z moimi podstawowymi przekonaniami.

Jednym słowem - wolałam zagłosować na kandydata, z którym nie koniecznie się zgadzam, ale z którym mam jakieś pole do dyskusji, a przeciwko kandydatowi, który każde dociekliwe pytanie traktuje jak przejaw wrogości. Niestety, w taki właśnie sposób widzę polską politykę. Ta smutna konkluzja skłoniła mnie do zadania kolejnego pytania: Co ja właściwie myślę o Polsce?


"Polska jako taka mi nie przeszkadza - napisał kolega, który na stałe rezyduje w Australii. - Ja tylko nie znajduję tam miejsca na swoje poglądy". Jakie pogląd? - pytam. Zapada cisza. Po dłuższej chwili milczenia pada odpowiedź: "Wiesz, w sumie to żadne. Po prostu źle się czuję w kraju, w którym muszę udowadniać, że mam prawo myśleć po swojemu".

Takie poglądy mają ludzie, którzy w Polsce nie mieszkają. Kręcą, lawirują, rzucają slogany i twierdzą, że sytuacja w kraju im nie odpowiada. Oto co widzą na co dzień w mediach: medialny szum, wojna na słuszne racje, krytyka wypowiedzi, zamiast krytyki działań, obyczajowe przepychanki, deklaracje pro i antyklerykalne, powodzie i patriotyczne przemowy. Czas koncentracji odbiorcy informacji - do 15 sekund. "Kto jest nowym prezesem NBP?" pytam kolegi. Milczy skrępowany. Takie informacje z punktu widzenia emigranta istotne nie są. Nie są one także istotne z punktu widzenia mieszkańca kraju również.

Z punktu widzenia mieszkańca kraju istotne jest kto wygrał, a nie co z tego wyniknie...

Czytaj resztę...

środa, 18 listopada 2009

Łódzka randka w ciemno

Niezwykle ciekawie jest sobie uświadomić nagle, że ta cyferka na bilecie na koncert to jest 11, a nie 12, w związku z tym jutro trzeba być w Łodzi!
Zawsze mnie bawiły spontaniczne wyjazdy, ale ten był hardcorowy. Pociąg tam na szczęście był, a na dodatek akurat stawał na Łodzi Kaliskiej, z której na Łódzką Arenę jest rzut beretem (i to krótki). Od osiemnastej tłum zaczynał się kłębić, ale byłam w miarę pierwsza. Czekanie, aż półtorej godziny spóźniona ochrona wpuści nas do środka opłaciło się o tyle, że bez żadnych problemów znalazłam miejsce pod sceną, tuż przy barierce. Trochę żałowałam w związku z tym, że nie mam aparatu, ale radziłam sobie telefonem :)

Dobór supportu trochę zaskoczył, bo w zasadzie na całej widowni może było z 10 osób, które naprawdę słucha Afromental. Ale może się dam namówić - chociaż wokal mnie nie przekonuje, to gitarzysta dawał radę (a do tego mi się od razu spodobał - może to przez dredy :D). NA szczęście szybko się zorientowali, ze wkurzona i wygłodniała widownia dłużej nie da rady czekać i szybko się uwinęli.

Morten, Mange i Paul weszli na scenę jakieś 20 minut po dziewiątej (mocno spóźnieni) i nie patyczkując się zaczęli. Opisywanie koncertu na nic się nie zda, bo to trzeba zobaczyć żeby zrozumieć. Wizualnie - bomba. Muzycznie na 99% super (bo mi nie zagrali "Crying in the rain" :/ ). Było kilka niesamowitych ballad (Akustyczne "Analouge" - takiej wersji jeszcze nie słyszałam). Ostatnie bisy - "Living in dailight" i oczywiście ostry finish - czyli "Take on me"... Wystarczy, żeby uszczęśliwić.

A teraz powrót - no więc skoro koncert się spóźnił, to pospiszny o 22:30 był poza moim zasięgiem. Zostawał pociąg około 2 z Kaliskiej (cztery przesiadki, 9 godzin podróży!), albo 4:51 z Łodzi Fabrycznej (półtorej godziny, bezpośredni). Zdecydowałam się poczekać na jednym dworcu, a nie na czterech. Złapałam nocny do centrum, z centrum piechotką (miasto jak pustynia, nawet na Piotrkowskiej byłam sama). Spokojnym spacerem, podziwiając widoki dotarłam na dworzec... Który okazał się zamknięty od 23 do 4 rano. Nadmienię, że permanentnie i rzetelnie lało, w Łodzi nie ma żadnego nocnego sklepu, który by sprzedawał coś poza alkoholem, nie ma knajpek otwartych całą noc (poza kebabem i dyskotekami), a na Fabrycznej specjalnie co oglądać nie ma.
Zwiedziłam zatem salon gier, który teoretycznie oferował herbatę, ale akurat im się automat zepsuł. Kupiłam w nocnym kiosku colę i poszłam czytać napisy na tablicach przy dworcu. Tym sposobem odkryłam nieistniejący na żadnym innym rozkładzie PKS z Łodzi do Warszawy o 2:30. Była 1:15. Zrobiłam kółko dookoła dworca, znalazłam zajezdnię rikszy (do zapamiętania) oraz otwarty bar, w którym wszystko było smażone (cholerna dieta!), a w tle leciał nocny teleturniej w zgadywanie imion z jedną literą A. Do drugiej wytrwałam. Potem poszłam na spacer w trzech różnych kierunkach, zmokłam, kupiłam jeszcze gazetę (której nie przeczytałam, bo w autobusie nie było światła) i złapałam PKS. W Warszawie byłam parę minut po piątej.
Zdążyłam się minąć z współlokatorką w drzwiach i zaryć twarzą w materac.
Niemniej uczucie szczęścia mi nie przeszło, nadal jestem na pozytywnym haju i słucham "Afternoon High" aktualnie. :)

Tak na marginesie - Aha było w Polsce dwa razy. Pierwszy raz widziałam Mortena na żywo tylko podczas nagrania wywiadu w telewizji, teraz kilka metrów od niego stałam na koncercie. Nic się nie zmienił :) Czy ci Norwegowie w ogóle się nie starzeją...?

Czytaj resztę...

poniedziałek, 20 lipca 2009

"Na Polaków patrzyłem z góry"


Krąży po kraju dość siermiężny, ale bardzo trafny dowcip o "mistrzach ciętej riposty". Cytować nie będę, bo mój słownik nie obejmuje niektórych sformułowań zawartych w tym dowcipie. Poza tym odczuwam już pewne zmęczenie "ciętą ripostą". Kiedy w okół mnie ludzie chcą wyrazić coś mocnego, poruszającego, używają wyrazów z duża ilością **** w środku. Jest to prosta i wyrazista wersja emocjonalnego wybuchu, który nie jest już tak passe jak kiedyś, więc nie musimy się go wstydzić.
Ale ja chyba jestem staromodna...

Mnie imponują koronkowe metafory, które oddają te wszystkie ****. Takie które można wypowiedzieć bez użycia słów jeszcze do niedawna omijanych w kulturalnej konwersacji (bo w słownikach już je można znaleźć - ot, nowoczesność, modernizacja, postęp...). Od Mistrzów Ciętej Riposty wolę Mistrzów Anegdoty. Może dlatego ostatnio czytam głównie wywiady z twórcami starej daty. Takimi, których ominęło gwiazdorstwo, a którzy karierę budowali na reputacji, a nie na jej braku. Nie imponuje mi ekstrawagancja, bunt, prowokacja. Imponuje mi... zwyczajność.

Ale zwyczajność podniesiona do rangi sztuki. Integracja absolutna, świadomość, że jestem kimś zwyczajnym i w tym tkwi moja siła. Robię swoje. Wiem, gdzie zmierzam i pracuję na to konsekwentnie. Nic nie przychodzi łatwo, więc to co mam jest bardzo cenne. Może dlatego powraca moda na staromodne ideały Jane Austen, na autorytety z minionej epoki, na autorytety w ogóle. Wyrastamy z idoli...?

Pierwszą lekturą dzisiaj b
ył wywiad. Tradycyjnie jest to wywiad z osobą, która należny do wybitnej jednoosobowej kategorii. Jerzy Antczak jest reżyserem. Ale takim, który swoimi filmami żyje. Wkręca się, jak to się dzisiaj mówi. Poruszający opis tworzenia przedstawienia teatralnego o procesie norymberskim ("Epilog") jaki maluje przed reporterem przerywa anegdotami. "Na Polaków patrzyłem z góry" - powiedział mu John Young, brytyjski aktor. Z góry - czyli z samolotu... „Sztuka jest bezwstydna, nie możesz się wstydzić. Kościół uczy nas pokory przed siłą wyższą, ale w sztuce nie możesz być pokorny. Musisz powiedzieć sobie: »Jestem wielki «. I eksplodować” - uczy swoich studentów. "Ja mu przyznaję rację, bo reżyseria to dyktatura. Był to cham nieludzki" - wspominał jednego z polskich reżyserów. Mógłby uczyć samym życiorysem... A uczy opowieściami.

"Arab strzela, Żydzi się cieszą". Kliknęłam ten tekst, bo po serwisie informacyjnym, który zapewnia codziennie, że mimo daleko idących wysiłków Pokojowych Sił Amerykańskich, ONZ i innych militarnych klonów, ludzie na świecie się zabijają... Po takim porannym serwisie miałam ochotę poczytać o pojednaniu, bratniej miłości, politycznym cudzie. Pomyłka. Co nie oznacza, że tekst mnie nie wciągnął.
"Opowiadał mi, że dla izraelskich Arabów, Palestyńczyków i może Arabów w ogóle to sposób na odreagowanie frustracji i poniżenia. Na rozładowanie napięć. Na załatwienie, również krwawe, pradawnych sporów.
Przez piłkę można zabić narzeczoną. Albo - zastrzelić sąsiada. Przestać rozmawiać z ojcem. Znienawidzić rodzonego brata. Pogodzić się z wrogami. Zyskać narodową dumę. Albo - stracić człowieczą godność."

Przyszło mi do głowy, że nie potrafię tych zacietrzewionych Arabów i Żydów nienawidzić, tak jak potrafię znienawidzić polskich, jak ich sami nazywamy, pseudo-kibiców. Litość spowodowana tamtejszą wojną? A może cywilizacyjna wyższość? A może po prostu widzę, że ich nienawiść i frustracja ma powód. Nie popieram sposobów w jaki ją wyrażają, ale potrafię sobie wyobrazić, że piłka nożna stanowi dla nich wentyl bezpieczeństwa, pretekst do wyrażenia wściekłości na... Na wszystko. "Kiedy byłem jeszcze piłkarzem amatorem, przez kilkanaście lat stawiałem wam domy. Może więc prawdziwe zasługi dla Izraela ma nie tylko ten, kto nosi karabin, ale również ten, kto buduje" - mówi Abbas. Arab, który izraelską drużynę poprowadził do zwycięstwa.

A o co walczą polscy kibice? O narodową dumę? O porozbiorowy kompleks? Może o to samo, a może o co innego. Ale na moim podwórku ich wściekłe i często łyse gęby wzbudzają strach i wstyd. Dlatego często ich nienawidzę.

Na koniec echo całego zamieszania związanego ze śmiercią Michała Jackowskiego, powszechnie znanego jako "Król Popu". Dlaczego tak bezceremonialnie. McŻałoba, jak możemy wyczytać w krótkim felietonie. Felieton taki sobie - ani dobry, ani zły. Ale podsumowanie trafne. Kolejna zastępcza rozpacz. Zamiast płakać nad sobą, płaczemy nad człowiekiem, dla którego bilans dobra i zła nadal pozostaje nie rozstrzygnięty. Tworzymy legendę. Na miarę naszych czasów i nas samych. Amerykańskie "Rest in Peace" stanowi nie tylko szanowaną formułkę, ale i marzenie każdego, kogo McŻałoba nie porwała w objęcia. Niech on spoczywa w naszym spokoju...


Czytaj resztę...

czwartek, 16 lipca 2009

O gwiazdach, psach i samochodach.

Codziennie zaczynam dzień od przeglądu prasy (także internetowej) i rozmaitej "tekstury". Mam stały repertuar: Przekrój, DF, Wysokie Obcasy, Subiektywni.bloog.pl, Wolne Media, redakcja.pl, Historia i Media, Culture.pl, Autentyk, Purpose i kilka innych. Codzienna lektura zobowiązuje. A ponieważ ostatnio nie mam czasu pisać artykułów, to przynajmniej popiszę komentarze.
Taka moja Lektura Obowiązkowa.


Na początek rzuciłam się na wywiad z dwoma aktorami, których na mojej kulturalnej mapie będzie wyjątkowo brakować: zmarły w zeszłym roku ustaw Holoubek i zmarły niedawno Zbigniew Zapasiewicz. Tekst "Przez trud do gwiazd" jest rozmową aktorów z własnym ego. "Więcej już się na taki program nie zgodzę, bo to naruszyło moją godność zawodową. Może to jest za wielkie słowo, ale ja tak naprawdę czuję." - komentował Zapasiewicz jedno swoje wystąpienie w komercyjnym programie na temat psów w telewizji. Jedno wystąpienie! Człowiek, który doskonale zrozumiał mechanizm wybijania się i upadania gwiazdek na aktorskiej scenie i umiał to zawrzeć w jednym zdaniu. Anegdota o Marlin Monroe i Lawrensie Olivierze to metafora doskonała owego tytułowego "gwiazdorstwa". Panowie się do niego nie poczuwają i poczuwać się nie chcą. "Gdybyśmy byli gwiazdami, to byśmy teraz byli zaproszeni do Międzyzdrojów, ale nikt nas nie zaprosił" ironizuje Holoubek. Zauważa, że w Polsce aktorzy należą do teatru, a film ich wypożycza. Zachodnie mega-gwiazdy latami pracują na maleńką teatralną rolę poza blichtrem Hollywood. Tam teatr jest nobilitacją - u nas nobilitacją jest telewizja?
Można by się z opinią panów kłócić, ale raczej nie da się jej zignorować.
Zaczytałam się, aż mi poranna herbatka wystygła...

Drugi punkt programu to wywiad z polskim biologiem, który zyskał olbrzymią renomę wszędzie... poza Polską. Bo tutaj jego szwedzki doktorat, publikacja w "Sience", czy 1400 cytowań w światowych publikacja naukowych niewiele znaczy. Bardzo ciekawa rozmowa z badaczem, którego niewyparzony język, ambicja i wiara w polską naukę kłócą się z wizerunkiem polskiego profesora. Do tego kilkaset tysięcy euro stypendium i jeden z najlepiej opłacanych projektów badawczych w kraju. Widać można, jak się człowiek uprze. Nawet w Polsce.

O języku angielskim wiadomo głównie, że jest wszędzie. Ale o tym, że jest to język złodziejski, który słowo "ketchup" ukradł z języka malajskiego nie wiedziałam. Punkt dla Przekroju, za artykuł o czymś powszechnie znanym przedstawionym od ciekawszej strony.

Czytaj resztę...

wtorek, 14 lipca 2009

Chińskie błyskawice na uspokojenie

Dzisiejszy news, który mnie poruszył dogłębnie dotyczył chińczyków i elektrowstrząsów. A zainteresował mnie z kilku powodów.
Pierwszy jest merytoryczny - Chiny słynął z braku poszanowania godności ludzkiej. Być może dlatego chińscy lekarze pozwalają sobie na kontrowersyjne metody i testowanie w praktyce fantazyjnych pomysłów naukowych. Z drugiej strony jest to kraj, który wytworzył odrębną gałąź medycyny tradycyjnej, która po tysiącach lat nadal zadziwia swoją skutecznością. Starcie technologii z tradycją jest nieuniknione.

Drugi powód był mniej naukowy, bardziej emocjonalny - starcie tytułu z miałkością i nieścisłością newsa zwaliło mnie z nóg. Autor newsa zarobił moje kliknięcie, ale zarobił tez obniżenie wiarygodności o kolejny punkt.

Nie od dziś wiadomo, że Chiny mają z Internetem prawdziwy problem – w kraju, gdzie liczba użytkowników sieci sięga 300 mln, około 40 mln spędza zbyt dużo czasu grając w internetowe gry. Skutki uzależnienia nie są banalne – utrata wagi, rozkojarzenie, nerwice, poważne zaburzenia snu… Nic dziwnego, że troskliwych rodziców, przerażonych widokiem swojego dziecka przykutego do komputera, nęci perspektywa szybkiego odwyku.
Także rozpisywanie się o metodach dr Yang Yonxina, który używa elektrowstrząsów i twierdzi, że: „Terapia prądem ma wytworzyć u pacjenta nieprzyjemne skojarzenia związane z komputerem.” Oczywiście elektrowstrząsy to nie jedyna metoda – psychoterapia, zajęcia sportowe, plastyczne, nawet akupunktura - pełna gama środków. Jednak świadomość, że dzieci poniżej 14 roku życia rażone są prądem o napięciu 30V trochę ogłusza.

Tyle merytorycznych przemyśleń. Teraz będę się czepiać rozmiaru dezinformacji wynikającej z tego newsa.
Na kilku portalach można znaleźć twierdzenia, że terapia Elektrycznego Doktorka przypomina nieco przystąpienie do sekty - absolutne posłuszeństwo, przysięga milczenia i drastyczne katy za wszelkie odstępstwa od reguł. Nie jestem w stanie ich zweryfikować, ale brzmią prawdopodobnie. Tyle, ze w newsie Wybiórczej nie występują. A szkoda - może wtedy łatwiej byłoby zrozumieć, czemu elektrowstrząsy groziły także za zamkniecie na klucz drzwi do łazienki. Przez chwilę myślałam, że Chińczycy postanowili nagle torturować dzieci za potrzebę intymności.

W każdym razie chińskie ministerstwo zdrowia zakazało elektrowstrząsów. Zapewne dopiero co dowiedziało się o pomysłowości lekarza i interweniowało w odpowiedzi na medialny szum. Tytuł newsa jednak sprawił, że oczekiwałam elaboratu od Amnesty International, oburzenia Baraka Obamy i protestów pod ambasadą. Jednym słowem - byłam przekonana, że Chiny oficjalnie uznawały tę metodę leczenia za odgórnie ustaloną.

Przekopiowanie newsa z agencji bez zmiany choćby jednego słowa już mnie nie dziwi w portalach informacyjnych. Dziwi mnie brak potrzeby zrozumienia, co się przeczytało. Przypomina to dobieranie okładki do książki, w sytuacji kiedy ktoś przeczytał pierwsze i ostatnie zdanie.
Dajmy na to: "-Rany boskie, matka! Co ci jest?!"
"Kiedy pytam ile ma lat, kiwa głowa i szepce: 'Dwa lata i osiem miesięcy. Tyle co Dayiel i Mia".
Przykładowa okładka książki - dzieci, mama, tragedia w tle. Nic bardziej mylnego.

PS:
Dla ułatwienia wyjaśnię, że cytaty pochodzą z książki Williama Whartona "W księżycowa jasną noc". Akcja książki dzieje się w czasie II wojny światowej. Jest w niej dużo wojskowych trupów, główny bohater ma galopującą dyzenterię, a "Matka" jest facetem.

Czytaj resztę...

czwartek, 28 maja 2009

Akiro Kurosawa w internecie


Z wielką radością przeczytałam newsa o udostępnieniu internetowego archiwum dorobku Kurosawy. Czym prędzej odnalazłam stronę i... przeżyłam małe językowe rozczarowanie.
Na razie tylko wersja po japońsku:
http://www.afc.ryukoku.ac.jp/Komon/kurosawa/index.html


Ale nie traćmy nadziei - zebranie i ocalenia od ostatecznego podniszczenia dokumentów zajęło zespołowi z Uniwersytetu Ryukoku cztery lata. Archiwum zawierają zarówno dokumenty, jak i zdjęcia i fragmenty filmów. Niezwykle fascynujące musi być czytanie zapisków reżysera, który miał zwyczaj komentować własne pomysły na marginesach scenariusza.

Perfekcjonista i dyktator na planie filmowym, człowiek który ufał tylko własnym pomysłom, potrafił dziesiątkami dublować jedno ujęcie dążąc do perfekcji. Nie jest to dobre miejsce do opisywania jego życiorysu, który sam w sobie jet fascynującą historią. Ten wpis ma na celu zachęcenie kilku osób ze znajomością japońskiego języka, żeby zagłębiły się w zapiski archiwalne "Azjatyckiego Szekspira" i w kilku artykułach lub notatkach naświetliły nam, niezaznajomionym z "krzaczkami" japońskiego języka amatorom, treści zawarte w ych pismach.
Czekam niecierpliwie.

Czytaj resztę...

wtorek, 26 maja 2009

IPN i kajdanki - krótka refleksja o zmęczeniu

„Jak mnie przesłuchiwał, to mu wrzasnąłem: »A pocałuj ty mnie w dupę! «. Za każdym razem, kiedy go teraz widzę, przypominam sobie tę scenę i mam wielką radochę. To jest moje odszkodowanie”.

Takimi słowami skomentował pytanie o śledztwa IPN Andrzej Muszyński, robotnik, były działacz "Solidarności" z Lubania, który konsekwentnie odmawia stawienia się w sądzie na przesłuchanie w sprawie PRL-owskich zbrodni. Jeśli zajdzie potrzeba, zostanie doprowadzony siłą. Dlaczego? Bo takie jest prawo, takie są realia.
Byłoby to nawet zabawne, gdyby nie było głupie...

O IPN można mieć różne zdanie - że jest upolitycznione (np. Friszke, jeden z byłych historyków Instytutu), że potrafi być obiektywne (Żaryn, były szef pionu edukacyjnego) , że jest bezkrytyczne („Największe pretensje do ludzi związanych z IPN mam o to, że uczynili z instytutu wyrocznię." - Katarzyna Kolenda-Zaleska, Fakt, 20 kwietnia 2009). Dobitnie komentował działalność Instytutu reżyser Krzysztof Zanussi:

"Lustracja była potrzebna, ale została przegrana już dawno, w momencie, kiedy zaczął się handel teczkami i upolitycznienie całej sprawy. Z przeszłością trzeba się rozliczyć, ale w sposób bardzo roztropny, a u nas tej roztropności zabrakło. IPN zajmuje się ludźmi słabymi, a zapomina o inspiratorach i wykonawcach. Zapomniano, że to wszystko służyło partii, a ta partia nigdy nie została rozliczona z tego, co robiła. Nie wiem, jak należało postąpić, ale na pewno nie tak, jak to się stało. U nas z plotki robi się fakty, a nie ma poszukiwania prawdy i uświadamiania młodzieży tych zagrożeń, które ciągle są w powietrzu. Przecież ci młodzi byliby skłonni do takich samych zachowań. Dziś sami pracują w różnych korporacjach i są zdolni do niesłychanie nieetycznych czynów, niezgodnych z własnym sumieniem, jeśli tylko to może im pomóc w karierze."

Dotąd myślałam, że tylko młode pokolenie czuje przesyt lustracją. Rozmawiając parę miesięcy temu z grupą maturzystów, autorów książki o swoich rówieśnikach z okresu stanu wojennego ("Rejacy"), ze zdumieniem usłyszałam, że czują się lustracją rozczarowani. Ale nie dlatego, że mają jej za dużo i uważają za zbyt nachalną, ale dlatego, że ich zdaniem jest nieskuteczna. To jest wszystko skłamane, to dopiero trzeba dojść prawdy. Tymczasem jakiś młody człowiek, autor artykułu o mnie, poucza, jak należało postępować z bezpieką. Jego na świecie wówczas nie było i nie ma pojęcia, jak w tamtych czasach i okolicznościach sam by postąpił." - komentuje Zanussi. Jak się okazuje, młodzi ludzie zgadzają się z nim bardziej niż zacietrzewieni rówieśnicy reżysera. Młode pokolenie czuje, że mieszka w kraju bezsilnych, zakłamanych dorosłych i otwarcie twierdzi, że stare metody - demonstracje, strajki i krzyki - nic tu nie zmienią.

Ale co zmieni? Nie znają odpowiedzi. Ich zdaniem, może kontakt z globalną wioską, oderwanie się od własnego podwórka, spojrzenie na nie z góry i ochłoniecie. Ta historia jest dla nich zbyt świeża i ruchliwa. "Powinniśmy ją spisać, póki mamy od kogo. Ale to chyba nasze wnuki, powinny ją oceniać". Na szczęście powoli na światło dzienne wychodzą wspomnienia, notatki i opowieści o młodych ludziach w latach 70' i 80' ubiegłego wieku. O ich idealistycznych próbach walki z systemem i twardym zderzeniu z rzeczywistością. To właśnie ich pokolenie uczy prawdziwej lustracji - opowiada o poniżeniu, lęku, sytuacjach niezwykle trudnych życiowych wyborów.

Nie wiem, jak powinno wyglądać rozliczanie się z przeszłością, ale historii nie da się przecież postawić przed sądem. Złość Andrzeja Muszyńskiego, który odmawia udziału w jej osądzaniu. "Niech mnie IPN zakuje w kajdanki i doprowadzi." - prowokuje. Z przeszłością tak bliską, a jednocześnie tak trudną, trzeba się najpierw oswoić, porozmawiać. Ale skromnie i po cichu. Bez lustracyjnego jazgotu...

Czytaj resztę...

wtorek, 12 maja 2009

Szaleństwa baroku




Messerschmidt to dla większości historyków nazwa niemieckiego samolotu. Nazwisko to jest znane lotnikom, żołnierzom, a także historykom sztuki i… psychiatrom. Niemiecki rzeźbiarz Franz Xaver Messerschmidt zostawił bowiem po sobie serię najbardziej intrygujących (auto?)portretów w historii baroku.






Gdy patrzymy na popiersia stworzone ręką Messerschmidta
w pierwszej kolejności przychodzi na myśl współczesny artysta, który stara się sprowokować widza. Ze zdumieniem można przyjąć fakt, ze jest to artysta z epoki baroku, a dokładnie mistrz rokokowego portretu i klasycznego popiersia. Tajemnicze rzeźby powstały w okresie miedzy 1770 a 1783 rokiem. Odnaleziono je
po śmierci artysty – około 50 rzeźb z alabastru i metalu, przedstawiających ludzkie głowy naturalnej wielkości. Wiele z nich przedstawia to samo oblicze – prawdopodobnie twarz artysty.

Messerschmidt urodził się w 1736 roku w artystycznej rodzinie rzeźbiarzy. Wykształcenie artystyczne odebrał w wiedeńskiej Akademii Sztuk Pięknych pod okiem własnych wujów i dalszych krewnych. Nie miał jednak lekkiego życia – już od 14 roku życia sam zarabiał na swoje utrzymanie. Marzył o karierze w dalekiej Italii, ale poniósł tam porażkę i musiał wrócić do Wiednia.

W związku z tym zajął się urabianiem nazwiska – tworzeniem skromnych, niewyszukanych rzeźb i portretów na zamówienie. A że nie stronił od żadnego materiału – ani drewna, ani kamienia, ani gipsu, ani kości słoniowej, szybko zdobył popularność wśród mieszczaństwa. Po naszemu – chałturzył. Chałturzył jednak na tyle skutecznie, że wkrótce sam zasiadł na katedrze w Akademii Sztuk, a do tego pozyskał zlecenia od rodu Habsburgów, a jego nazwisko zaczęło być rozpoznawane, gdy zlecono mu wykonanie popiersia cesarza Józefa II i jego żony, Marii Teresy (z niejasnych wzmianek można wywnioskować, że być może były one powodem konfliktu z cesarzem – zbyt śmiałe lub zbyt „niepoprawne politycznie”, skazały Messerschmidta na polityczne wygnanie).


Klasyczny, bardzo przywiązany do kanonów artysta w latach 70’ XVIII wieku zaczął przejawiać tajemnicze stany rozdrażnienia i dziwnych zachowań. Oczywista choroba psychiczna wkrótce pozbawiła go posady w Akademii,
a także z biegiem czasu wpłynęła na jego rzeźby, które zaczęły stawać się coraz bardziej nierzeczywiste. Messerschmidt odsunął się od dawnego towarzystwa, opuścił Wiedeń i zamieszkał w Pressburgu (dziś – Bratysława), pod okiem swojego brata Johanna Adama, także rzeźbiarza. Przez ostatnie sześć lat swojego życia unikał kontaktów ze światem. Spędzał większość czasu w swojej pracowni, separując się od ludzi, walcząc z własnymi demonami. Dosłownie.

Sztuka Messerschmidta stała się pretekstem do badań nad stanem psychicznym artystów, m.in. przez psychiatrę Ernsta Kris’a, który zaczął analizować legendy i wspomnienia wielkich artystów, szukając w nich klucza do ich geniuszu. Współcześni lekarze sugerują, że Messerschmidt cierpiał na schizofreniczne napady halucynacji. On sam twierdził, że nękają go demony, które powodują u niego straszny ból głowy i usiłują przeniknąć do jego mieszkania przez ściany. Niektóre z min odwzorowane przez artystę na słynnych popiersiach – jak mocne zaciskanie złożonych w dziubek ust – miały uniemożliwić demonom przedostanie się do wnętrza jego głowy. Messerschmidt czytał też wiele tekstów na temat starożytnej magii egipskiej, doszukując się w proporcjach piramid analogii do ludzkiej anatomii. W ostatnim okresie życia prawdopodobnie objawy choroby nieco zelżały, ale artysta nie wrócił nigdy do nauczania.

Choroba psychiczna to jedna z możliwości. Wiadomo z pewnością, że ludzkie emocje już w połowie XVIII wieku stały się przedmiotem badań artystów francuskich. Jako że Messerschmidt był sam nauczycielem w Akademii Sztuk Pięknych, miał z nimi prawdopodobnie styczność. Część z jego głów być może powstała na zamówienie. Nie jest jednak wykluczone, że intensywne badania nad fizjonomią po prostu zaostrzyły chorobę rzeźbiarza. Nie da się jednak ukryć, że pełne ekspresji i anatomicznej dokładności, tajemnicze rzeźby rozsławiły nazwisko Messerschmidta. Niestety – kilkaset lat po jego śmierci.

Czytaj resztę...

czwartek, 7 maja 2009

Awaria

Po długiej awarii odzyskany dostęp do Bloga. Wkrótce pojawią się wstrzymane w tym czasie posty, zaszłe i przyszłe.



Czytaj resztę...