poniedziałek, 8 grudnia 2008

Szczegół



Tego dnia w Luwrze nie było tłoku. Grzegorz spokojnie kupił bilet w sympatycznej, sterylnej kasie i nie spiesząc się zaczął iść przestronnymi korytarzami. Jasne barwy marmurów na podłodze i ciemne akcenty zdobień na barokowych ramach wprawiały go w nastrój, który jedynie zaostrzały jego ostatnią obsesję. Szybko dotarł do celu – małej salki, w którym stały dwie rzeźby, a ścianę zdobił tylko jeden obraz, w skromnej ramie ze starego drewna. Siedząc tam kolejny dzień z rzędu zastanawiał się, co właściwie go tu przyciąga.

Gdyby trzeba było opisać Grzegorza, opis byłby barwny. Niegdyś spędzał dużo czasu na motocyklu, często lecąc z niego głową w przód na żużel. W policzki wbiły mu się kilka razy ziarenka żużlowego pyłu, zostawiając brzydkie, niebieskie blizny. Nie szpeciły go jednak
te znaki, ponieważ uroda Grzegorza skłaniała się raczej ku męskiej ostrości, niż ku chłopięcemu urokowi. Proste, ostre rysy, wyraziste oczy (bardzo ciemne) i nonszalancki, lekko upozowany sposób bycia byłego zawodowego kierowcy. Pierwsza myśl, kiedy by na niego spojrzeć – przysłowiowy pozbawiony karku byczek w motocyklowej skórze. Druga myśl wymagałaby spojrzenia mu głęboko w oczy i dostrzeżenia inteligencji oraz skupienia, które charakteryzowały jego zawód analityka finansowego. Dawało to sprzeczny obraz, z którego Grzegorz był trochę dumny. Świadomie nie chciał zrezygnować z nonszalanckiego wizerunku motocyklisty, chociaż bliżej mu już było do statecznej czterdziestki niż do młodzieńczego buntu. Wiele przeżył – zarówno sukcesów, jak i tragedii, dużo zobaczył, może mniej osiągnął, ale niewiele rzeczy potrafiło mu zaimponować. Tym czasem już szósty dzień tkwił w małej salce w Luwrze, zamiast na swojej cholernej konferencji i bankietach po niej…

Płótno było olbrzymie – od sufitu do podłogi, kilka metrów na boki. Autor, epoka
i technika nie były istotne. Istotny był jedynie mały fragment wielkości kartki papieru – ten chłopiec, którego obecność w batalistycznej scenie była dla Grzegorza kompletnie niezrozumiała. Przed nim, na obszernym placu boju chrzęściły zbroje, grzmiały armaty, konie z kwikiem padały martwe, krew sączyła się z ran. A w tle mały chłopiec w krótkiej białej koszuli gonił gęś. Krótką gałązką zaganiał ptaka przed sobą, wyciągając drugą rękę żeby go schwytać. Bitwa poniżej w ogóle go nie interesowała. Odwrócił od niej wzrok z obojętnością.

Wodzowie wydawali rozkazy, tuż nad horyzontem umierał generał z rapierem wbitym
w pierś, a chłopiec bosymi stopami uderzał w błoto, chlapiąc nim na białe pióra gonionego ptaka. Na obrazie był zaledwie maleńkim szczegółem, ale malarz uchwycił wyraz jego twarzy – skupiony i zirytowany ptasim oporem przed schwytaniem. Zarysowane szczegółowo fałdy prostej koszuli, cienki, podłej jakości sznurek przewiązujący ją w pasie i podrapane łydki chłopca. Grzegorz co jakiś czas wstawał i niemal przyciskał nos do obrazu analizując te szczegóły. Sam nigdy nie miał dzieci, nigdy nie czuł, że chce je mieć. Lubił filmy wojenne, nie raziła go przemoc. Ale stojąc przed tym obrazem czuł, że z chęcią wyrwałby tego małego chłopca i jego gęś z drewnianej ramy; oderwał od bitwy, której chłopiec jeszcze nie dostrzega i wkleił w romantyczne wizje raju, renesansowej sielanki czy choćby impresyjne pejzaże. Grzegorz z całą siłą zaciskał pięści, żeby tylko tego nie zrobić. W myślach powtarzał sobie, że to tylko obraz. Malunek, który nic nie znaczy.


Więc dlaczego w kieszeni miał nóż? Dlaczego planował tuż przed zamknięciem muzeum wyciąć fragment obrazu i usunąć go z ulubionej malarskiej sceny? Gdyby nie zapragnął zobaczyć oryginału swojego ukochanego obrazu, gdyby nie przyjechał do Luwru z okazji konferencji w Paryżu, gdyby nie dojrzał tego chłopca… Wtedy nadal ważna byłaby bitewna scena, chrzęst broni, huk dział. Nie drażniłaby go wręcz fizycznie świadomość, że chłopiec nie widzi ani jego, ani bitwy, ani całego świata. Jest tylko gęś.

Grzegorz usiadł ponownie na ławce, czując na sobie wzrok ochroniarza z muzeum.

Oddychał powoli. Po dłuższej chwili wstał i ściskając nóż w kieszeni wyszedł. Może jutro.
Jutro na pewno to zrobi. Jutro wróci ostatni raz zobaczyć chłopca…



Próbka opowiadania, które być może stanie się powieścią.

Czytaj resztę...

czwartek, 4 grudnia 2008

No i stało się - ku mojej radości i rozpaczy w jednym. Po upływie dekady od terminu oficjalnie osiągnęłam pełnoletność (poprzez oficjalną imprezę osiemnastkową).

Dlaczego te dokładane X lat temu mi się nie udało? Przyczyn było kilka - dom rodzinny, niezbyt zachęcający do hucznego świętowania, inne poglądy, inny charakter i w ogóle inne czasy. Ale tak sobie pomyślałam w głębi duszy - tańcząc salsę przy hiszpańskiej wersji przeboju Beatlesów - że w końcu mogę o sobie oficjalnie powiedzieć, że jestem dorosła. A to więcej niż stan wiekowy przeciętnego obywatela świata Zachodniego.

Spójrzmy prawdzie w oczy - jesteśmy bardzo dużymi dziećmi!

Oczywiście, jak na dziecko internetu przystało, zagooglowałam owo hasło "Dorosłe dzieci" i w pierwszej kolejności posłuchałam bardzo trafnej piosenki:



Tekst tutaj.

Zawsze zastanawia mnie, jak wiele o człowieku mówi jego pochodzenie, jego dzieciństwo. Określa skąd i jak daleko zaszedł do miejsca w którym stoi. Jak w starym buddyjskim przysłowiu: Wiem skąd przyszedłem, wiem dokąd idę, a więc wiem gdzie w tej chwili stoję. Ja obie te kwestie próbuję teraz rozwiązać, ale jedno wiem - gdziekolwiek zajdę, sama jestem za to odpowiedzialna. Pomimo trudnego dzieciństwa (DDA), zakrętów i różnych wypadków losowych sama odpowiadam za swoje życie. A to nie jest częste zjawisko - być może dlatego lubię się tym chwalić. Dzisiejsza rzeczywistość wychowuje ludzi uzależnionych od prostych, szybkich i pozbawionych odpowiedzialności rozwiązań. Słynny chwyt marketingowy "Tanio, szybko, sprawnie." jest zmorą codziennego życia. Jeśli nasze przyjaźnie, związki, relacje, doświadczenia nie są "tanie, szybki i sprawne" - tracimy zainteresowanie, odcinamy się, przestajemy próbować coś naprawiać. Szukamy nowej zabawki, która obiecuje, że: "tanio...".

Nie mamy w zwyczaju szukac samodzielności, wychodząc z założenia, że nasze "bezstresowe" wychowanie nakłada na naszych rodziców obowiązek ułożenia nam życia (" I żeby jeszcze było szczęśliwe! Pamiętaj mamo!". Przeczytałam niedawno anegdotę, która mnie do tego artykułu zainspirowała:

Przychodzi mi na myśl historia młodzieńca, który uparcie, rok w rok, przychodził do ojca z pytaniem, czy jest wystarczająco dojrzały, żeby opuścić dom rodzinny i zacząć własne życie. Odpowiedź była za każdym razem taka sama: - Nie, synu, nie jesteś jeszcze dojrzały.

I tak mijały dni, miesiące, lata. Syn wydoroślał, zestarzał się, a mimo to otrzymywał wciąż tę samą odpowiedź. Gdy ojciec znalazł się już na łożu śmierci, pełen żalu syn zapytał wreszcie, dlaczego ten zmarnował mu życie i nigdy nie pozwolił opuścić domu, założyć własnej rodziny. Dlaczego zawsze sądził, że nie jest dostatecznie dojrzały?

Odpowiedź była prosta: - Gdybyś był wystarczająco dojrzały, nie pytałbyś mnie o zgodę, sam podjąłbyś decyzję.

W artykule "Wszyscy jesteśmy niedojrzali" możemy przeczytać:
Kultura dziecinnieje, stając się pożywką dla wszystkich młodych duchem bez względu na wiek. Myszka Miki na koszulce dojrzałej kobiety czy 30 letni "chłopiec” przed PlayStation doskonale obrazują bilans kulturowych przemian.
Dalej następuje definicja pojęcia KUDULT - połączenie słów kid (dziecko) i adult (dorosły). Wspomniany w artykule syndrom Piotrusia Pana - aktualnie specjalistyczne pojęcie w psychologii - jest jednym z powodów, dla których nie zdecydowałam się jeszcze na życiowego partnera. Może faktycznie (jak stwierdza artykuł) współczesne mi pokolenie trzydziestolatków zrobiło sobie z początków dorosłej egzystencji rekompensatę za brak zabawek i czekolady w dzieciństwie. A może to komunizm wychował nas w przeświadczeniu, że odpowiedzialność powinien przejąć ktoś z wyższej władzy, a nam pozostaje jedynie rościć oczekiwania... Przekonanie, że "nam się należy", że "inni mają lepiej - pewnie nieuczciwie", że "albo będzie nam dane, albo się zbuntujemy" króluje w głowach trzydziestolatków, ale i późniejszy wiek nie stroni od tego poglądu. Jakkolwiek uważam, że los emeryta w Polsce jest nie do pozazdroszczenia i słusznie złości ich odbieranie im prawa do godnej starości, tak już roszczenia wszelkiego kalibru uważam za dowód zdziecinniałości.

Demonstracje, protesty, lamenty - to wszystko reakcje na poziomie pięciolatka. Dorosłe zachowanie zakłada postawienie warunków, przedstawienie naszego punktu widzenia na ich spełnianie - w tym, niestety możliwe metody osiągnięcia tego spełnienia, a na koniec konsekwentne egzekwowanie umowy. Jako społeczeństwo i jako dorosła jednostka jesteśmy do tego zdolni. A także zdolni jesteśmy do zaakceptowania cudzych ograniczeń i zadbania samodzielnie o nasze potrzeby. Może i świat nie jest uczciwy, ale to od nas zależy, co w nim możemy zmieniać...

Z drugiej strony - mamy wiele powodów, żeby uciekać od dorosłości. Pierwszym z nich może być fakt, że wyrwała się z jasno określonych ram i faluje przed nami na wietrze konsumpcjonizmu i infantylizmu naszej codzienności. Prawdziwa miłość po prostu się romantycznie zdarza, zamiast być efektem dojrzałego wyboru i - przyznajmy to szczerze - ciężkiej pracy nad rozwojem własnym i nad związkiem. Jednak romantyczne komedie kreują w nas przeświadczenie, że jeśli pojawiają się trudności, to miłość nie jest prawdziwa i pełna - bo miłość, to źródło niegasnącego uczucia szczęścia, a nie brudne skarpetki, codzienne zmęczenie i nieuniknione życiowe konflikty. Tak samo fortuny, sukcesy i inne rzeczy o których marzymy w skrytości ducha możemy w każdej chwili wygrać lub cudem osiągnąć, zamiast ciężko i długotrwale wypracować - takie "od zera do bohatera". Zniknęło społeczne przekonanie, że miarą dojrzałości jest jakość i skuteczność naszych dokonań. Że rodzina, status i majątek wynikać muszą z naszego trudu, a nie z chwilowego kaprysu losu. Wolimy czekać na cud, na wymarzonego księcia lub szóstkę w Lotto, niż zakasać rękawy i przejąć ODPOWIEDZIALNOŚĆ za własne życie. Ja sama wciąż oglądam się za siebie w trudnych chwilach, marząc, że ktoś mnie "uratuje" - zabierze wszystkie problemy, pokocha i ułoży na miękki puchu do końca życia.


Wiele mogłabym napisać o moim rozczarowaniu dorosłością - wygląda na to, że jest to miejsce dość samotne i trudne do obronienia. Powinnam chcieć pieniędzy, zabawek, zaspokajania próżności, zależałych dziecinnych potrzeb i wygórowanych oczekiwań. Za sam fakt że jestem nie należy mi się wszelki komfort życia - świat jest w tej kwestii dość sprawiedliwy. To jaka jestem określa co dostaję, Jeśli żyję dziecinnymi iluzjami, nie dostaję nic realnego - tylko zabawki, poczucie oderwania od rzeczywistości, płynięcia na fali, odurzenia.
Dorosłość stawia mnie na pewniejszym gruncie - wśród ludzi, których mogę realnie chwycić za rękę, kiedy mi źle lub się boję, w świecie możliwości, które pozwalają mi samej kształtować swój los, w świecie namacalnych osiągnięć i realnego uczucia szczęścia. Czasem to szczęście wydobywa ze mnie beztroskie dziecko - ale tylko dlatego, że jako dorosły troszczę się o tą część siebie, tworząc jej bezpieczne warunki do bycia dzieckiem. Bo jedyne co łączy nasze dorosłe dzieci to wspólny strach przed okrutnym światem, który nigdy nie pozwolił im poczuć się bezpiecznie. Więc jak my sami - jako dorośli - możemy zapewnić komukolwiek bezpieczeństwo?

Cóż, próbujmy.

Czytaj resztę...

wtorek, 18 listopada 2008

W tęsknocie za Milusiem.


Janusz Christa odszedł.

Naprawdę zasmuciła mnie ta wiadomość. Jeszcze bardziej zasmuciło mnie odkrycie, dlaczego przez kilka ostatnich lat nie mogliśmy cieszyć się jego rysunkami.
Ponieważ zamierzam tutaj napisać parę słów o człowieku, warto zamieścić szybką biografię pana Christy.


Christa jest wileńskim, przedwojennym Polakiem, urodzonym 19 lipca 1934 roku. Przeżył wojnę w Wilnie, aby w 1945 roku uciec wraz z
rodziną przed Armią Czerwoną na polskie wybrzeże. Wtedy zamieszkał w
Sopocie, gdzie spędził niemal całe swoje życie. Tam stawiał pierwsze
kreski i zarysował swoje życie dokumentnie.


Już od powszechniaka gryzmoliłem i gryzmoliłem.
Na wszystkich lekcjach. Całe zeszyty były zabazgrane.
Nauczyciele zwracali uwagę, wzywali rodziców, obniżali stopnie.

Ale ja mam podzielną uwagę, więc rysowanie
wcale mi nie przeszkadzało w uważaniu na lekcjach.
Po kilku wizytach w szkole mama powiedziała:
„Nic nie poradzimy, on już tak ma”


Janusz Christa konferencja prasowa zorganizowana przez wydawnictwo Egmont z okazji wznowienia komiksów o Kajku i Kokoszu.

Debiut
Christy przypada na jego bardzo młode lata – jako 23 letni rysownik
opublikował pierwszy pasek w czasopiśmie „Jazz”. Pasek ten dotyczył
tańczenia rock’n’rolla. ^^



Kolejny
komiks zamieszczony w tej gazecie to komiksowa "Opowieść o Armstrongu",
sławnym muzyku. Ale nie tylko rysunek zaprzątał jego głowę – Christa
był całkiem dobrym perkusistą (rozważał nawet karierę muzyczną), a
także zapalonym żeglarzem, co wkrótce dało o sobie znać w rysowniczej
karierze.



W 1958 roku już jako stały współpracownik Christa
rysował dla dwóch tytułów. W czasopiśmie „Przygoda” publikował krótkie
przygody Kuka i Ryka, zaś dla „Wieczoru Wybrzeża” próbował z „Kichasiem” - kotem strzelającym do ludzi w parku z
ukradzionego kupidynowi łuku, oraz o Jackiem O'Keyem. Pierwsza
historyjka się nie przyjęła, zaś druga – umiejscowiona na Dzikim
Zachodzie – nie spodobała się peerelowskim cenzorom. Wtedy po raz
pierwszy na łamach gazety pojawił się marynarz Kajtek-Majtek – efekt
marynistycznej pasji Christy.




Pierwsza
odsłona Kajtka jak widać różniła się od jego ostatecznej - czyli
najlepiej znanej czytelnikom - wersji. Od pierwszego paska z
15 października 1958 r. do 22 listopada 1961 r. marynarz Kajtek
występował solo. Później u jego boku pojawił się Koko – zabawny
głuptas, który potrafił zawsze i wszędzie spowodować zabawne kłopoty. Kłopotów tych – za co Chriście należy się szczery podziw – starczyło na sześć pasków tygodniowo przez czternaście lat. Przez
ten czas Kajtek i Koko poddani zostali operacjom kosmetycznym
podróżowali w czasie i przestrzeni (w kosmosie bohaterowie spędzili
trzy lata - 1265 odcinków, lata 1968-72). ), a także zmieniali się w
detektywów. W 1972 roku, kiedy lekko już znudził się dwoma marynarzami,
przeszczepił ich w czasy słowiańskich wojów – od tej pory Kajko i
Kokosz podbijają młode (i teraz już całkiem posunięte w latach) serca.
W tym czasie Christa zaczął publikować komiksy w „Świecie Młodych”.

W tamtym czasie Christa
rysował także dla „Relaksu”. Pierwszy raz pojawili się tam kolejni
„potomkowie” Kajka i Koka - Gucek i Roch ( "Tajemniczy rejs" i "Kurs na
Półwysep York"). To tam można było odnaleźć rewelacyjną serię "Bajki
dla dorosłych", w których Christa wykazywał się poczuciem humoru i ciętym językiem:
"Rumak rycerza zalotnika ujrzawszy w miejscu swego pana – łabędzia niemego,
z właściwą rumakom bystrością zaproponował:

– Właź na siodło. Będziemy udawać pegaza. "
Postacie z bajek Christy drwiły w oczywisty sposób z
baśniowych stereotypów, zahaczając często o wątki erotyczne, ale też
myjąc zęby, grając w piłkę i robiąc różne inne bardzo współczesne
autorowi rzeczy (Bajka o Inspektorze Nadzoru Budowlanego? - a czmu nie).


W Relaxie publikował też cykl dowcipów o dżdżownicach, żeglarzach i palaczach - wszystkie, jak to się mówi, "chwyciły".


Christa
rysował do 1990 roku. Później choroba oczu uniemożliwiła mu dalsza
karierę. Jak mało opłacalne w Polsce jest rysowanie komiksów przekonał
się właśnie wtedy - dopiero podpisując umowę z Jupi Direct na wznowienia "Kajka i Kokosza" zdobył pieniądze na operację. Do rysowania jednak nie wrócił.


A
szkoda bardzo... Na jego komiksach wychowały się pokolenia. Dzisiaj, w
świecie gdzie rządzą pokemony i bijatyki między herosami, perypetie
dwóch wojów, smoka Milusia (mój faworyt), zbója i czarownicy, Zbójcerzy
i ich wodza Hegemona... łezka się w oku kręci.
Do dziś pamiętaj
swoją fascynację Milusiem i kraina Borostworów. Nie można było mnie
oderwać (do dziś mam wszystkie numery komiksu i galopującą wadę wzroku
od czytania ich po ciemku).


Pomyślałam
sobie, jakie to smutne, że ktoś tak istotny dla mojego, nazwijmy to,
wychowania, po prostu żył sobie obok zupełnie sam w lekkim zapomnieniu.
Jak widać, jest to kolejna opowieść z
krainy mojego dziecięcego sentymentu, ale cóż zrobić - marzy mi się
powrót do rzeczywistości, w której ważne były pomysły, wykonanie i
inteligentne teksty od litrów krwi, komputerowej animacji naprawdę
wielkiej spluwy i błyszczących, brokatowych minispódniczek ( z pewnością magicznych).

Bo co taka Wróżka z Księżyca mogłaby zrobić czarownicy Jadze? Za przeproszeniem fiuknąć. Na różowo, lelum polelum...









Czytaj resztę...

Kres W. i to Feliks


Zafascynowana felietonami i poradnikiem pana Kresa na temat pisania powieści fantastycznych sięgnęłam w końcu po jego własne – skądinąd słynne – dzieło. Z wypiekami na twarzy sięgnęłam po „Klejnot i wachlarz” (Mag, Warszawa 2003) i… przeżyłam rozczarowanie.



Zarzuty mam dwa:

Po pierwsze – jeśli bohater dużo myśli, to może powinien zostać filozofem, a nie bohaterem powieści…? Głębokie monologi wewnętrzne bohaterów Kresa może i wnoszą wiele w tok narracji, ale znam lepsze metody ukazania tych całych emocji. Nużące i rozwlekłe przemyślenia czytałam mimo wszystko, wiedząc doskonale, że pomiędzy nimi trafiają się zdania-perełki – opisy strojów, gestów, celne uwagi… Mimo wszystko, nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że gdyby wyciąć te głęboko nacechowane fragmenty, wyszłoby nam z tego dość długie opowiadanie – powiedzmy: dwuczęściowa nowelka.

I to jest zarzut drugi. Jak na tak grubą książkę, niewiele się w niej dzieje. Streszczenie historii zamyka się w dwóch zdaniach, wątki nie zostają zamknięte, a puenta jest niezbyt jasna. Może powinnam w takim razie przeczytać dalsze części… Ale nie chce mi się. Nawet za cenę smakowitej, dopracowanej w szczegółach historii nie chce mi się po raz kolejny przeżywać retrospekcji, wewnętrznych monologów i opisów skinienia palcem.

Podziwiam uwagi Kresa na temat ważności detali. Na ścianie wisiał obraz – wazon z różami. Dlaczego róże? A jaki wazon? To i może jest ważne i istotne, ale nie koniecznie powinno zabierać miejsce interakcji bohaterów – interakcji, która nie dzieje się tylko w ich głowach. Jest wiele sposobów na ukazanie konfliktowego charakteru bohatera – kilka wybuchowych scen, jeden krótki wewnętrzny monolog pod hasłem „choć raz nie daj się sprowokować” i interakcja która ukazuje, ze mu się udało lub nie. Można mu nadać przydomek, można go ustami innego z bohaterów nazwać „wichrzycielem i rozrabiaką”, można wrzucić jakieś ciekawe wspomnienia, zaaranżować opowiadanie historyjek na ten temat przez grupę postaci w tekście… Trzystronicowy ciąg przemyśleń o tym, jak to bohater sam ze sobą walczy i tłumaczy sobie, że nie powinien się denerwować – to nie jest najlepsze rozwiązanie.


Jednym słowem – powieść, choć fabularnie świetna, rozczarowała mnie. Podobne wrażenie miałam po „Młocie na czarownice” Piekary – pomysł fabularny: majstersztyk. Wykonanie językowe i pociągnięcie historii – poniżej krytyki…

Czytaj resztę...

poniedziałek, 17 listopada 2008

Epitafium dla poprawnej polszczyzny...


Moje boje o język polski zmęczyły mnie i zniechęciły. Kopię – mocno skruszoną i nadgryzioną zębem nieprzyjaznej semantyki – chowam głęboko do szafy. A to dlatego, że zamiast tego:

Mamy to:


Wiem, że to mocno po czasie, ale dopadła mnie refleksja – normalnie udziela mi się. Jasny gwint, lelum polelum – udziela mi się rynsztokowa retoryka! Może za dużo czasu spędzam w dziwnych towarzystwach ludzi, dla których inwektywy to powszechnie akceptowana forma przecinka. A może odezwała się we mnie dusza buntowniczki, która nie chce już być dobrze ułożoną dziewczynką. Klnę jak szewc, jednym słowem!


I to nie tylko wtedy, gdy jest to w pełni uzasadnione – w ogóle, za dużo przeklinam, ciągle. Jeszcze zacznę mówić „fajnie” i to będzie już koniec. Lelija biała, sztywne mankiety i dębowa skrzynka pod murawą… Zginie moja troskliwie pielęgnowana miłość do wierszy Kofty, dykcji Przybory i poczucia humoru Michnikowskiego czy Kobuszewskiego. Zginie podziw dla prostoty języka u Terakowskiej, elokwencji Hanki Bielickiej, czy nienagannego błysku oka Ireny Kwiatkowskiej. Umrze wyhodowane na Kabarecie Starszych Panów, Dudku i Dialogach na cztery nogi głębokie uczucie do poezji absurdu i urody dwuznaczności języka… Zostanie mi jeno „za****cie fajnie ”…

Ja chcę śpiewać:

„Bo we mnie jest seks, co pali i niszczy

Tysiące już serc, wypalił do zgliszczy…”


Ja chcę spotkać na swej drodze poetę jak Kofta, co by mi językiem Przybory (czysto polskim wierszem) pisał jak dojechać do Centrum Handlowego Janki, chcę przy herbacie i z wdziękiem, jak Hanka Bielicka zachwalać proszki na wątrobę i bez zażenowania opowiadać (jak Holoubek), jak mi garderobiana przyklejała uszy taśmą klejąca, bo się nie mieściły pod peruką…

Czasem mój smutek rozwiewa się, gdy młodzi ludzie (tacy co jeszcze mają lat -naście) nienaganną polszczyzną zachwalają walory swojej koleżanki Ani, nie używając przymiotników powszechnie używanych za obraźliwe, a jedynie zabawnych gier słów w jakie obfitują inteligentne gwary młodzieżowe. Otóż Ania jak się ucieszy ma: "Taki błysk w sobie, jakbyś z halogena pstryknął diamencik". Niekiedy: "Rzuca takie słówka, że to nie wiesz czy zabrykać, czy się położyć Gołotą". I ma tą zaletę, że: "Żadnych dodatkowych gadżetów nie wymaga - jakbyś miał full wypas z gwarancją na całe życie".

W takich jakże odosobnionych momentach czuję, że jest jeszcze jakaś szansa dla polskiego języka. Może ci ludzie czytają książki? A może ich też nudziło bombardowanie ludźmi nijakimi, których jedyną wyrazistą cechą jest absolutnie pozbawione wyrazu słownictwo...

Oby, moi drodzy. Z całego serca - oby!


A na pożegnanie - mój faworyt ^^ Moje motto życiowe i majstersztyk literacki. Ladies and Gentleman, and all people between this two kinds...

Oto TANIE DRANIE


Czytaj resztę...

wtorek, 28 października 2008

Prawo do Orgazmu


Napotkawszy w swym życiu kulturalnym tą piosenkę (dzięki serdeczne dla Wiewióra za inspirację), postanowiłam przyjrzeć się bliżej tematyce. W końcu Orgazm (duża litera zamierzona, w odróżnieniu od orgazmu, który bywa czasem udawany) jest w życiu, nie tylko seksualnym, bardzo ważny. Ale na przyjemny początek postanowiłam rozejrzeć się po sferze intymnej.

Nie tak dawno temu obiegła świat informacja, że Ekwadorska deputowana Maria Soledad Vela chce wpisania prawa do orgazmu do konstytucji swego kraju. Powody są liczne – po pierwsze szowinistyczne traktowanie kobiet jak sprzętu domowego, czy świadome ignorowanie ich potrzeb (słynne „zarobił swoje w trzy minuty, a potem odwrócił się na drugi bok i zaczął chrapać”). Takie niezadowolone z pożycia kobiety mogłyby, zgodnie z pomysłem tejże deputowanej, dochodzić swoich praw do orgazmu sądownie. Jaka byłaby kara za łamanie prawa do kobiecego orgazmu – tego gazety nie podawały.


Abstrahując od tego dziwacznego skądinąd pomysłu, prawo do orgazmu stało się hasłem marketingowym stulecia. Każda okłada kobiecego (i nie tylko) pisma krzyczy do nas o technikach seksualnych, które jego i mnie doprowadzą do szaleńczej rozkoszy. Tylko po co?

Badania mówią, że w Polsce około 11 procent aktywnych seksualnie kobiet nie przeżywa w ogóle orgazmu. Dlaczego? Głównie dlatego, że nie wiedzą jak. Świadome swojego ciała kobiety nie polegają na telepatii partnera, tylko wyjaśniają o co im chodzi. Z drugiej strony – wyścig o to, która głośniej krzyczy, mocniej drapie i częściej płacze zdominował dyskusje o równouprawnieniu. Po co nam feminizm, jeśli nie mamy za każdym razem orgazmu? – zdają się pytać owe tajemnicze gazety „dla kobiet”. I tu z pomocą przychodzi Internet.


Czasem zdarza mi się wpaść na dobry artykuł na serwisach religijnych. Ostatnio temat seksu pojawia się i na nich. Przyjrzyjmy się pewnej wypowiedzi na serwisie www.opoka.org.pl:

Gdy zaczęto mówić o prawie kobiety do zadowolenia ze współżycia seksualnego, utożsamiono je z prawem do orgazmu. Po prostu przeniesiono na kobiety model przeżywania aktu małżeńskiego przez mężczyzn! (Niektórzy współcześni seksuologowie mówią, iż stało się tak dlatego, że na początku nauką tą zajmowali się wyłącznie mężczyźni). Wyrządzono przez to dużą krzywdę wielu kobietom, wprowadzając je w zupełnie niepotrzebne kompleksy i frustracje.


Trafnie, czyż nie?! Nie zgadzam się z tezą, że muszę mieć orgazm. Wolę mieć satysfakcję – bo w przeciwieństwie do seksu u mężczyzn, u kobiet nie jest to tożsame (acz jedno i drugie bardzo przyjemne). Jak każda kobieta, która swoje życie intymne traktuje poważnie wiem, że orgazm jest w seksie sprawą drugorzędną po, nazwijmy to: emocjach (sic!). Owszem – nie zaprzeczę – jest w seksie rzeczą najfajniejszą szczytowanie, o ile towarzyszy całej reszcie smaczków intymności… Podobno im częściej kobieta ma orgazm ze swoim facetem, tym mocniej się zakochuje. Dlatego popadamy w uczucia do facetów z którymi usiłujemy „tylko sypiać”. Jeśli są otwarci na nasze potrzeby i „dobrzy w te klocki”, to po prostu ich za to kochamy. I tutaj, w moim research’u internetowym dotarłam do ciekawego artykułu o seksie w islamie. Otóż:

"Zalecane jest, aby mężczyzna pieścił kobietę przed stosunkiem, aby ją podniecić tak, aby miała ona tyle samo przyjemności ze stosunku jak on... A jeżeli osiągnie szczyt przed nią, niewskazane jest, aby zakończył stosunek zanim ona osiągnie szczyt..., gdyż może to jej szkodzić i uniemożliwić zaspokojenie jej pragnienia".

Ibn Qudamah (rahimahullaah)

Nikt nie powinien posiąść swojej żony jak zwierzę; niech na początku swoją rolę odegra posłaniec. Zapytali Mahometa: ‘A co jest tym posłańcem?’. Mahomet odparł: Pocałunki i słowa".

Mahomet

Czemu ludzie zachodu wierzą, że w Islamie nie ma miejsca na seks? Czy noszenie zasłony i skromność muzułmanek zaprzecza ich prawu do orgazmu? Oczywiście, rozmaite odłamy tej religii skupiają się na mnożeniu zakazów, ale Koran bardzo dokładnie określa prawo kobiety do przyjemności i komfortu w życiu seksualnym. Dyktuje prawo obu stron do wzajemnego szacunku, szeroko otwiera bramy do eksperymentów (acz nie na oścież…) i pozwala uczyć się siebie nawzajem.

Orgazm w życiu intymnym to nie jedyna forma satysfakcji jaką mogę mieć na co dzień.

Każdy ma prawo do orgazmu, / orgazm to fala entuzjazmu. / Każdy ma prawo do orgazmu, / orgazm wyzwala od marazmu.”
Hmmmm… A co jeszcze w życiu sprawia, że krzycze z radości? Wszystko, co mi sprawia przyjemność. Jak to się mówi – jest orgazmiczne?

^^


BTW: Żeby nie było - wszystkim życzę orgazmu w życiu intymnym, zawodowym, rodzinnym i po prostu w Życiu. ;)


Czytaj resztę...

piątek, 24 października 2008

Post-krakowsko

No i po targach.

Kraków zobaczyłam jedynie na pocztówkach, chociaż go w szerz przejechałam dwa razy. Cóż - wyjazd służbowy. Targi Książki. Nuuuuda!

Spójrzmy na to z mojego punktu widzenia - wszak to mój blog i mogę na nim pisać co zechcę.

Od dawna nie wydaje się w Polsce niczego co by mnie zachwycało. Odłóżmy na bok cały dorobek księgarski w dziedzinie fantastyki, bo tego się nie czepiam. Odłóżmy literaturę światową - nadrabiamy. Polscy autorzy też sobie w zasadzie radzą z beletrystyką czy reportażem (tu jest najmocniejsza reprezentacja fachowców). Ale historyczna książka czy powieść ma się tragicznie. Po Sienkiewiczu i Jasienicy został nam Sapkowski (który historię tylko z nazwy uprawia), Komuda (którego raczej nie cenię) i... No właśnie. Kto? Nie ma wielkich następców Buncha czy Kraszewskiego. Od czasu do czasu polski profesor skrobnie coś popularnego (np. dla mojego wydawnictwa), ale nie mamy nawyku pisania książek dla mas. My - czyli historycy. Smutne...
Czytaj resztę...

wtorek, 21 października 2008

Bretończyk po fasolsku

»A jednak żeglarze nie byli szczęśliwi. Co który spojrzał na nazwę fregaty, to aż pluł niegrzecznie do wody, czego ryby bardzo nie lubią, zwłaszcza złote i latające. Na burcie był napis „Kaczy Kuper”. Kto chciałby pływać na „Kaczym Kuprze”, choćby i najpiękniejszym? Jak trudno będzie znieść kpiny kamratów z innych statków! A do niedawna ich fregata nazywała się przecież całkiem przyzwoicie: „Pierś Łabędzia”. Ale kiedy dowództwo objął kapitan Ocet, zaraz kazał zmienić nazwę i jeszcze śmiał się cienko jak brzytwa, chociaż załoga płakała rzewnie. Z takich łez marynarzy robią się w morzu perły, natomiast kiedy płaczą po rozbitej butelce rumu, lęgną się rekiny.«




Burzliwe dzieje pirata Rabarbara to moja kolejna ukochana bajka z dzieciństwa. Wydana – o mamuniu – ponad dwadzieścia z okładem lat temu stanowi ulubiony punkt odniesienia mojej gwary rodzinnej. Trzy siostry: Amunicja, Policja i Prohibicja są synonimem najlepszej zabawy w życiu, Bretończyk po fasolsku zapoczątkował rodzinny szał słowotwórczy (tak powstała Żuma dla Gucia), a obwarzanki z których Krzynek zostawiał dla siostry dziurkę… Ech, jakże to rozumiem. Ja też mam brata. No i jeszcze papuga, którą trzeba było ożenić, bo za dużo narzekała (sic!). I chociaż nie znoszę grochówki, to zawsze chciałam być wolnym piratem jak Rabarbar… Żeby przewozić pszczoły luzem… Ten to miał tupet.



No – ale poczytajcie sami ;)



Nie zapominajmy przy tym, że wszystkie te historie pochodzą z czasów przed pokemonami, mangami i roboto-samochodami. Bez wszechmocnych smoków, magii, podróży w czasie, wybuchów tajemniczych energii, ufoludków, komputerowych sztucznych inteligencji, specjalistycznych sztuk walki – ot, z wyobraźni, zabawy słowem i armaty na arbuzy powstała idealna opowieść dla dzieci (i dorosłych, jak widać). Nie ma dziś na rynku dla mnie książki dla dzieci, którą byłabym bardziej zachwycona. Wszystkie Kubusie i Anie się nie umywają. Fantastyczne historie z morałem? Skomplikowane sensacyjne intrygi? Henryk Garncarz i tajemnica czegokolwiek? A pfuj.



Dla mnie najcenniejsze są książki z którymi można się śmiać. Nie Z KTÓRYCH, ale Z KTÓRYMI. Bawić się tekstem, wyobraźnią. Bo kiedy wszystko jest bajkowe, błyszczące i rozbiegane, dziecko jedynie podąża za błyskami i ruchem. Ale kiedy wszystko jest znane, proste, a jednocześnie prowadzi inny od utartego schematu żywot, jakże wiele można sobie wyobrazić. Armata na arbuzy, gniazdo na głowie, szabla owinięta promieniem słońca, czesanie grzyw fal grzebieniem, łuskanie batalistycznego grochu… Czemu nie pamiętam jak się nazywał ten żółty pokemon, a pamiętam, że Rabarbar nazwał swój statek piracki Nieustraszony Krwawy Mściciel Pogromca i Postrach. Co jest więc dla mnie cenniejsze? Nie wyrzucę tej książki nigdy i będę ją czytać swoim dzieciom.



A wszystko to piszę dlatego, że Rabarbar doczekał się reedycji. Tym razem nie dokonano barbarzyństwa, jak przy Scenach z życia smoków i oryginalne rysunki Lutczyna zostały na swoim fenomenalnym miejscu. Bo Rabarbar bez Lutczyna jest tylko słowem z dużą ilością „a” i „b”. Jasne, proste w budowie rysunki roześmianego, brodatego i rumianego pirata, jego pięknej żony Barbary (prawdziwej kury domowej, ale za to z charakterkiem – to jednak bardzo szowinistyczna bajka, ale co tam), psotnego syna Krzynka (a później córki {Pir}Ani) i kapitana Octa z kwaśną miną. Nie przemawiają do mnie ani krzykliwe róże i zielenie z kreskówek, ani mnogość błyskających i ruszających się bibelotów - to wszystko jest niczym wobec dziecięcej wyobraźni!



A wszystko dlatego, że w czwartek jadę do Krakowa na targi. Ściskając pod pachą mój sfatygowany, najstarszy egzemplarz Rabarbara mam zamiar stanąć w kolejce do stoiska, gdzie Edward Lutczyn będzie nowe wydanie podpisywał. Wtedy podetknę mu stare wydanie i filuternie spytam: „A można na starszym egzemplarzu prosić autograf? Nie rozstanę się z nim do śmierci. Obiecuję.”.



^^



Czytaj resztę...

piątek, 17 października 2008

Śpij, kochanie, śpij....

"Z utęsknieniem spojrzała na łóżko. Cień zasłon zmieniał kolor prześcieradła na lekko różowy, gładka powierzchnia odbijała lekko światło. Satynowa koszulka muskała podłogę falującym w podmuchach przeciągu ramiączkiem. Z trudem odwróciła głowę od kuszącego lekko wgniecionego śladu na poduszce. Nie było czasu.
Nie było czasu na sen… „





To motto przewodnie jakiegoś kawałka mojego życia straciło na aktualności… Teraz już czas na więcej snu, mniej młodości. Trzydziecha z a progiem… Ale ja nie o tym.

Mnie biega o to, że potrzebuję snu, jak kania dżdżu, ale nie umiem na niego znaleźć czasu. Romantyczna wizja, jaką zaczynam ten post, jest u mnie codziennym zjawiskiem. Budzę się rano – w okolicach szóstej, chwytam dzwoniącą budzikiem komórkę i wpycham pod poduszkę, zaznaczając opcję „drzemka”. Mam dziewięć minut, co by tu… zzzz…. Cholera, znowu budzik. „Drzemka”. No trzeba by wstać, chyba zaraz… zzzzz…. Nie no, co z tym budzikiem, przecież wstaję. Dobra, wyłączam. Zaraz wstanę… Zzzz…. No dobra, miałam… Cholera Siódma piętnaście?! Jakim cudem? Ale dlaczego?! Szlagszlagszlagszlag… A może jeszcze dwie minu… Nie, no trzeba wstać! No dobra. Spokojnie… I raz! Dupa. Znaczy nie udało się, dobra – jeszcze raz… Hej ruuup. Stoję. Jak miło. Która godzina? ZA DWADZIEŚCIA ÓSMA!??

I tak every morning... Zastanawiam się, czy, zgodnie z mottem „wyśpię się po śmierci”, nie umrę pewnego dnia z niedoboru snu. Kiedyś mogłam dwie doby stać na nogach i lekko tylko mnie oczy piekły. Teraz regularnie jestem do tyłu o jakąś porcję snu. Następuje powolna kumulacja, której nie pokrył nawet dwutygodniowy urlop i zaczyna mnie wykańczać świadomość, że albo zacznę żyć jak Amisz, albo deficyt będzie narastał.

Nie umiem się wyrzec ani studiów, ani znajomych, ani koncertów, ani cotygodniowego unikania kontaktu z ludźmi w Paradoksie, ani wieczornego prania, gotowania i załatwiania spraw istotnych. A teraz jeszcze doszła potrzeba zaopiekowania się kimś bliskim…

Czeka mnie samotna walka z budzikiem, wieczna tęsknota za pościelą i przeświadczenie, że nie jestem wszechmocna. Kryzys wieku średniego, jak w mordę strzelił…

"W tłumie ludzi czuła się obco. Wszyscy oni podobni byli do miękkich poduszek, które wabią zmęczoną głowę wędrowca. Ale wędrowiec wie, że jeśli skusi się ich miękkością, okłamią ją. Obudzi się za późno, prześpi coś ważnego i straci cenny czas. Jednak myśl o śnie nie opuszczała jej nigdy. Jak mantrę powtarzała „wyśpisz się po śmierci” i nie wiedzieć czemu znikała coraz bardziej…”


Czytaj resztę...

czwartek, 16 października 2008

Taniec - międzynarodowy jezyk przyjaźni wystukiwany nogami.... - J.Kofta

Ten cytat z "Fachowców" jest dla mnie synonimem przyjemności obcowania z tańcem... uwielbiam tańczyć, szczególnie tańce typowo kobiece – bellydance, salsę, tańce indyjskie. Czuję się w tańcu sobą, kobietą, osobą szczęśliwą i gotową na wiele. Niezmiennie czuję się też obserwowana, wystawiona na sprzedaż i oceniana. (Ale to już nadprodukcji przysadki mózgowej, którą i tak wytrwale ignoruję.)
A ten pan jest moim chwilowym idolem!


:)

Historia Matta jest prosta – pracował kilka lat, zarobił dużo pieniędzy i zaczął zwiedzać świat.
W każdym odwiedzonym miejscu kręcił filmik na którym tańczył… I każdy w tle tańczył razem z nim.
Dla mnie to dowód, że wciąż można wymyślić coś unikalnego, ciekawego, ujmującego i naprawdę dającego radość bez używania wybuchów, animacji komputerowej czy skomplikowanych chwytów marketingowych.
Taniec jest przesłaniem uniwersalnym. A ci, którzy się znają (albo i nie, akurat tutaj to bez różnicy) zauważą, że Matt w zasadzie nie umie tańczyć. A oglądalność ma lepszą niż
Taniec z Gwiazdami… ;)




Czytaj resztę...

środa, 15 października 2008

Sceny z życia smoków


Wincenty podrapał się po głowie. Głowę miał niewielką i całkiem łysą. Oba smoki były tłuste, z dużymi brzuchami i gdzieniegdzie wyrastały im kłaki zielonych włosków, a na brodach miały brodawki. Każdy z nich miał zawieszony na szyi termos z zupą ogórkową.”

"Sceny z życia smoków" Beaty Krupskiej (tu pełny tekst bajek)to moja najukochańsza książka z dzieciństwa. Żaba i zupa ogórkowa, oraz łysy pies z saksofonu towarzyszą mi całe życie. Toruński smok i tytuł, jakim obdarzyłam zdjęcie poniżej bloga świadczą same za siebie. Smoki są i pozostaną w moich myślach.

Uprzedzam, że zrozumienie tego tekstu wymaga znajomości książki (a uważam, że nie ma na nią ludzi za starych ;D).

„Na polanę wszedł smok. Miał różową grzywkę, długie fioletowe włosy związane na karku w ogonek, na szyi termos, a na ramieniu saksofon. Był spocony i bardzo niezadowolony. Spojrzał na oba smoki leżące w cieniu i spochmurniał jeszcze bardziej.
- Ile jest 36 razy 36? - zaryczał ponuro.
- Nie wiem - bez namysłu odpowiedział Antoni.
- Tak, on nie wie naprawdę - dodał Wincenty Smok.
- Dobra odpowiedź - zagrzmiał z zadowoleniem trzeci smok, usiadł na trawie obok nich i zaczął grać na saksofonie. Po chwili przerwał i powiedział: - Możemy zostać przyjaciółmi. Zawsze przerażały mnie smoki, które wiedziały, ile jest 36 razy 36. Taką wiedzę uważam za dowód braku wyobraźni.
- Ale my nie mamy wyobraźni - zaprotestował Antoni. - Nie potrafimy sobie wyobrazić niczego, czego nie zobaczymy lub nie pomacamy.
Trzeci smok pograł przez chwilę na saksofonie, a potem zapytał:
- A możecie sobie wyobrazić moją muzykę?
- Tego nie trzeba sobie wyobrażać. Przecież ją widać - mruknął Wincenty Smok. - Jak zaczynałeś grać, to było widać pomarańczowe motyle skaczące po grubym, miękkim materacu, potem zielone nietoperze opalały się w hamakach, a na końcu przyleciał Łysy Pies, zakaszlał, wypił butelkę oranżady i zaczął się głośno śmiać, i wtedy wszystko zniknęło.
- To prawda, tak było - potwierdził Antoni. - Sam widziałem.
Trzeci smok poderwał się na łapy, skłonił głowę tak gwałtownie, że mu się różowa grzywka rozwiała nad czołem i powiedział:
- Nazywam się Smok Zygmunta i mam zamiar zostać waszym dozgonnym przyjacielem, czy tego chcecie, czy nie.”

Smoki są... smokami. W tej historyjce nie symbolizują niczego. Są sobą - i to sobą indywidualnym. Na kanwie tej indywidualności umieją się spotkać i porozmawiać. I tyle, jeśli chodzi o jakieś dydaktyczne głębie.

„- Dobra odpowiedź - stwierdził Smok Zygmunta i zaczął grać na saksofonie. Tym razem Łysy Pies pojawił się tylko na chwilę, ale zobaczywszy groźne spojrzenie Antoniego, zaraz zniknął. Na jego miejsce przybiegły myszy z różowymi brzuszkami, ustawiły się w pary i zaczęły śpiewać kołysanki. Kołysanki były tak piękne, że smok Antoni i Wincenty Smok od razu usnęły. Smok Zygmunta grał dalej, po chwili pojawił się znów Łysy Pies, tym razem pewny siebie, bo Antoni spał. Przyniósł ze sobą grzebień i zaczął czesać śpiewające myszy. Gdy uczesał już wszystkie, Smok Zygmunta przestał grać, wszystko zniknęło i Smok Zygmunta zasnął. Łysy Pies co chwila wysuwał łeb z saksofonu i ciężko wzdychał, żeby pokazać, że jest mu bardzo smutno. Stary dąb szumiał nad smokami, a jego liście wyglądały jak zielone nietoperze.”

To, co mnie ukształtowało poprzez te opowiastki, to niesłychany poziom abstrakcji i pewien sposób myślenia. Smok Antoni z zupą ogórkowa w termosie na szyi, jazzowy Smok Zygmunta, Żaba w sukience, Chenia w koronkowym żabocie, Łysy Pies mieszkający w saksofonie.... Moja wyobraźnia i rysunki Lutczyna (bo nie uznaje nowej wersji graficznej z 1998 roku) zbudowały obraz smoków, z którymi chce się spędzać czas. Indywidualności, ale i outsiderów. Czyli ogólnie rzecz biorąc – typów, którymi zawsze się otaczałam. Z biegiem lat wracałam – już jako poważny historyk, dorosła (sic) osoba – do scenek i czytałam je z niemniejsza przyjemnością (choć dziś wydają się krótsze). Kurcze! Przecież smoki tak naturalnie zaakceptowały żabę, która była nieznośna, zakompleksiona i złośliwa. Więcej – potrafiły do niej zagadać w taki sposób, że całkiem sensownie się z nią rozmawiało! Chenia pozbyła się manieryzmu, a Łysy pies w końcu polubił Antoniego… Całkiem jak w moim życiu.


Znalazłam swoje smoki. Naprawdę poczułam ulgę, bo myślałam, że to ze mnie taka Żaba niekumata jest, a to tylko byli niewłaściwi ludzie ;) Czasem będę o nich pisać, bo są ważne, te moje smoki. Nie są outsiderami, bo smoki Krupskiej też nie były. Po prostu należały do innego świata – świata smoczych zasad, łysego psa i zielonych nietoperzy. Mojego świata. Bo nie zgadzam się na świat popkultury jaki mnie otacza – jestem jak Smok Zygmunta – wolę nie wiedzieć ile jest 36 x 36….




Czytaj resztę...

Sceny z życia smoków


Wincenty podrapał się po głowie. Głowę miał niewielką i całkiem łysą. Oba smoki były tłuste, z dużymi brzuchami i gdzieniegdzie wyrastały im kłaki zielonych włosków, a na brodach miały brodawki. Każdy z nich miał zawieszony na szyi termos z zupą ogórkową.”

"Sceny z życia smoków" Beaty Krupskiej (tu pełny tekst bajek)to moja najukochańsza książka z dzieciństwa. Żaba i zupa ogórkowa, oraz łysy pies z saksofonu towarzyszą mi całe życie. Toruński smok i tytuł, jakim obdarzyłam zdjęcie poniżej bloga świadczą same za siebie. Smoki są i pozostaną w moich myślach.

Uprzedzam, że zrozumienie tego tekstu wymaga znajomości książki (a uważam, że nie ma na nią ludzi za starych ;D).

„Na polanę wszedł smok. Miał różową grzywkę, długie fioletowe włosy związane na karku w ogonek, na szyi termos, a na ramieniu saksofon. Był spocony i bardzo niezadowolony. Spojrzał na oba smoki leżące w cieniu i spochmurniał jeszcze bardziej.
- Ile jest 36 razy 36? - zaryczał ponuro.
- Nie wiem - bez namysłu odpowiedział Antoni.
- Tak, on nie wie naprawdę - dodał Wincenty Smok.
- Dobra odpowiedź - zagrzmiał z zadowoleniem trzeci smok, usiadł na trawie obok nich i zaczął grać na saksofonie. Po chwili przerwał i powiedział: - Możemy zostać przyjaciółmi. Zawsze przerażały mnie smoki, które wiedziały, ile jest 36 razy 36. Taką wiedzę uważam za dowód braku wyobraźni.
- Ale my nie mamy wyobraźni - zaprotestował Antoni. - Nie potrafimy sobie wyobrazić niczego, czego nie zobaczymy lub nie pomacamy.
Trzeci smok pograł przez chwilę na saksofonie, a potem zapytał:
- A możecie sobie wyobrazić moją muzykę?
- Tego nie trzeba sobie wyobrażać. Przecież ją widać - mruknął Wincenty Smok. - Jak zaczynałeś grać, to było widać pomarańczowe motyle skaczące po grubym, miękkim materacu, potem zielone nietoperze opalały się w hamakach, a na końcu przyleciał Łysy Pies, zakaszlał, wypił butelkę oranżady i zaczął się głośno śmiać, i wtedy wszystko zniknęło.
- To prawda, tak było - potwierdził Antoni. - Sam widziałem.
Trzeci smok poderwał się na łapy, skłonił głowę tak gwałtownie, że mu się różowa grzywka rozwiała nad czołem i powiedział:
- Nazywam się Smok Zygmunta i mam zamiar zostać waszym dozgonnym przyjacielem, czy tego chcecie, czy nie.”

Smoki są... smokami. W tej historyjce nie symbolizują niczego. Są sobą - i to sobą indywidualnym. Na kanwie tej indywidualności umieją się spotkać i porozmawiać. I tyle, jeśli chodzi o jakieś dydaktyczne głębie.

„- Dobra odpowiedź - stwierdził Smok Zygmunta i zaczął grać na saksofonie. Tym razem Łysy Pies pojawił się tylko na chwilę, ale zobaczywszy groźne spojrzenie Antoniego, zaraz zniknął. Na jego miejsce przybiegły myszy z różowymi brzuszkami, ustawiły się w pary i zaczęły śpiewać kołysanki. Kołysanki były tak piękne, że smok Antoni i Wincenty Smok od razu usnęły. Smok Zygmunta grał dalej, po chwili pojawił się znów Łysy Pies, tym razem pewny siebie, bo Antoni spał. Przyniósł ze sobą grzebień i zaczął czesać śpiewające myszy. Gdy uczesał już wszystkie, Smok Zygmunta przestał grać, wszystko zniknęło i Smok Zygmunta zasnął. Łysy Pies co chwila wysuwał łeb z saksofonu i ciężko wzdychał, żeby pokazać, że jest mu bardzo smutno. Stary dąb szumiał nad smokami, a jego liście wyglądały jak zielone nietoperze.”

To, co mnie ukształtowało poprzez te opowiastki, to niesłychany poziom abstrakcji i pewien sposób myślenia. Smok Antoni z zupą ogórkowa w termosie na szyi, jazzowy Smok Zygmunta, Żaba w sukience, Chenia w koronkowym żabocie, Łysy Pies mieszkający w saksofonie.... Moja wyobraźnia i rysunki Lutczyna (bo nie uznaje nowej wersji graficznej z 1998 roku) zbudowały obraz smoków, z którymi chce się spędzać czas. Indywidualności, ale i outsiderów. Czyli ogólnie rzecz biorąc – typów, którymi zawsze się otaczałam. Z biegiem lat wracałam – już jako poważny historyk, dorosła (sic) osoba – do scenek i czytałam je z niemniejsza przyjemnością (choć dziś wydają się krótsze). Kurcze! Przecież smoki tak naturalnie zaakceptowały żabę, która była nieznośna, zakompleksiona i złośliwa. Więcej – potrafiły do niej zagadać w taki sposób, że całkiem sensownie się z nią rozmawiało! Chenia pozbyła się manieryzmu, a Łysy pies w końcu polubił Antoniego… Całkiem jak w moim życiu.


Znalazłam swoje smoki. Naprawdę poczułam ulgę, bo myślałam, że to ze mnie taka Żaba niekumata jest, a to tylko byli niewłaściwi ludzie ;) Czasem będę o nich pisać, bo są ważne, te moje smoki. Nie są outsiderami, bo smoki Krupskiej też nie były. Po prostu należały do innego świata – świata smoczych zasad, łysego psa i zielonych nietoperzy. Mojego świata. Bo nie zgadzam się na świat popkultury jaki mnie otacza – jestem jak Smok Zygmunta – wolę nie wiedzieć ile jest 36 x 36….




Czytaj resztę...

wtorek, 14 października 2008

Literackie CV - trzy słowa

Lubi poziomki

bo są czerwone

jak nos popa w zimowy poranek

gdy cerkiewny mróz

owiewa chorały

w ich dialogu z ikonami.”


Ten wiersz napisałam w pracy po odebraniu pierwszego maila od mojego nowego wykładowcy. Dostaliśmy zadanie napisania swojego literackiego CV. W wyznaczonych podyktowanym formularzem ramach mieliśmy określić skąd pochodzimy, co reprezentujemy i co jest ważne. Krytyka – a w zasadzie ocena tego co napisałam – zamknęła się dla p. Wojciechowskiego w trzech słowach: poziomki, cerkiew, dialog.

Dlaczego te trzy? Nie wiem. Ale wiem, że są ważne. Jednym słowem - utrafił. Teraz mogę się im przyjrzeć.

Poziomki.

Słowo które jest dla mnie synonimem jedynego ciepłego wspomnienia z dzieciństwa. Tata. To były góry stołowe, Rościszów, pensjonat i rezerwat przyrody. Codziennie na śniadanie tata zrywał mi na zboczy poziomki. Jedyny raz byłam tak szczęśliwa. To też moje jedyne zdjęcia z dzieciństwa… Jedyne jakie mam.

Poziomki do dziś kojarzą mi się z czymś ważnym, z jakąś celebracją i wewnętrznym szczęściem. Są też luksusem i czymś, o co trzeba się starać i drogo kosztuje. Ot, synonim mojej trudnej relacji z tatą…

Cerkiew.

Dlaczego cerkiew? Nie wiem. Ot tak o niej napisałam – spokój i mistycyzm cerkiewnego wnętrza bardzo mnie zawsze poruszał. Cerkiew jest strojna, ceremonialna, ale i mistyczna, duchowa, bardzo emocjonalna. Wychodzi poza ramy odtwórczej religii i skłania się ku duchowemu doświadczaniu.

Kiedyś czytałam, że spowiedź prawosławna odbywa się pod chustą – pop zakrywa mnie i siebie kawałkiem materiału i zadaje pytania: czy zgrzeszyłeś tak a tak. A ja odpowiadam sobie i Bogu. Nie ma rozgrzeszania, „idź i nie grzesz więcej”. Jest wewnętrzne pojednanie z własną winą, może też decyzja jak naprawić zło i uniknąć go na przyszłość. Wszystko jest pomiędzy mną a Bogiem, a duchowny pośredniczy jedynie symbolicznie. Dużo bardziej przemawia do mnie spowiedź w której żaden człowiek nie poddaje mnie ocenie przez pryzmat własnych ograniczeń.

Może dlatego cerkiew – szukam w Religi mistycyzmu i duchowego doświadczenia.

Dialog.

Dialog jest formą poznawania drugiego człowieka. Uważam, że dzisiejszy świat za dużo mówi, za mało słucha. A bez słuchania nie ma dialogu. Wiem, bo też nie umiem słuchać. Pratchett napisał kiedyś, że ludzie nie wychylają nosa poza swoją głowę, a największym szaleństwem nie jest umysł pełen tajemniczych głosów, ale umysł w którym odbija się tylko jeden głos – mój własny. Niezbita pewność o słuszności mojego zdania jest największym z możliwych szaleństw. Tak musiał postrzegać świat Hitler i Stalin. Widzieli tylko swoje racje, nie potrafili rozmawiać.

Dialog to wymiana myśli i emocji. WYMIANA. Czyli bez oceny, bez lęku i manipulacji. Druga strona musi mieć szansę na odpowiedź, a więc oboje muszą sobie zrobić w tym dialogu miejsce. I może to jest podstawowa trudność – ludzie są tak przyzwyczajeni di kultu indywidualności, że w ich świecie jest miejsce dla nich samych i nikogo więcej. Nigdy się więc z nikim nie spotykają, niczym nie dzielą, a tylko walczą o coraz większe tereny dla siebie.

Mniej wybuchów, więcej dialogów – tak bym napisała historię cywilizacji ludzkiej.

Rozmawiajmy.


Czytaj resztę...

środa, 18 czerwca 2008

http://www.kino-azja.pl/

Nowo odkryty portal o kulturze Azji. Jeszcze nie przejrzany, ale sprawia wrażenie, że warto sie zagłębić.

BTW: mocne postanowienie - nowy artykuł co niedziela. ;)
Czytaj resztę...

wtorek, 17 czerwca 2008

TAJ MAHAL

Popełniłam kiedyś taki artykuł o Taj Mahal.Ponieważ omoje ambitne plany opisania czegoś na bieżąco chwilowo poległy w konfrontacji z rzeczywistością w miejscu zatrudnienia, przywołam jedynie kilka starych miejsc.
Tylko na razie...

Czytaj resztę...

Tytułem wstępu

Tytułem wstępu mogę odpowiedzieć na kilka pytań.
Otóż:


Nie, nie jestem indologiem, a historykiem, którego zakrzywiło nieco na Indie jakoś ze dwanaście lat temu... To oznacza, że byłam baaardzo młoda kiedy się zaczęło.
Nie, nie jestem maniaczką Bollywood, chociaż oglądam filmy indyjskie। Szukam w nich tańca, kultury i tożsamości . Patrze na nie przez pryzmat tego czym są - a są produktem innej kultury, jak filmy manga, czy westerny.
Nie, nie aspiruję do postawy "Wiem wszystko", a jedyni do postawy "WIem wystarczająco dużo। A reszty się dowiem".

Wreszcie - nie, nie byłam JESZCZE w Indiach. Ale będę. Jak to się mówi - takie jest moje przeznaczenie ;)

I tym pierwszym postem...


Czytaj resztę...