środa, 18 listopada 2009

Łódzka randka w ciemno

Niezwykle ciekawie jest sobie uświadomić nagle, że ta cyferka na bilecie na koncert to jest 11, a nie 12, w związku z tym jutro trzeba być w Łodzi!
Zawsze mnie bawiły spontaniczne wyjazdy, ale ten był hardcorowy. Pociąg tam na szczęście był, a na dodatek akurat stawał na Łodzi Kaliskiej, z której na Łódzką Arenę jest rzut beretem (i to krótki). Od osiemnastej tłum zaczynał się kłębić, ale byłam w miarę pierwsza. Czekanie, aż półtorej godziny spóźniona ochrona wpuści nas do środka opłaciło się o tyle, że bez żadnych problemów znalazłam miejsce pod sceną, tuż przy barierce. Trochę żałowałam w związku z tym, że nie mam aparatu, ale radziłam sobie telefonem :)

Dobór supportu trochę zaskoczył, bo w zasadzie na całej widowni może było z 10 osób, które naprawdę słucha Afromental. Ale może się dam namówić - chociaż wokal mnie nie przekonuje, to gitarzysta dawał radę (a do tego mi się od razu spodobał - może to przez dredy :D). NA szczęście szybko się zorientowali, ze wkurzona i wygłodniała widownia dłużej nie da rady czekać i szybko się uwinęli.

Morten, Mange i Paul weszli na scenę jakieś 20 minut po dziewiątej (mocno spóźnieni) i nie patyczkując się zaczęli. Opisywanie koncertu na nic się nie zda, bo to trzeba zobaczyć żeby zrozumieć. Wizualnie - bomba. Muzycznie na 99% super (bo mi nie zagrali "Crying in the rain" :/ ). Było kilka niesamowitych ballad (Akustyczne "Analouge" - takiej wersji jeszcze nie słyszałam). Ostatnie bisy - "Living in dailight" i oczywiście ostry finish - czyli "Take on me"... Wystarczy, żeby uszczęśliwić.

A teraz powrót - no więc skoro koncert się spóźnił, to pospiszny o 22:30 był poza moim zasięgiem. Zostawał pociąg około 2 z Kaliskiej (cztery przesiadki, 9 godzin podróży!), albo 4:51 z Łodzi Fabrycznej (półtorej godziny, bezpośredni). Zdecydowałam się poczekać na jednym dworcu, a nie na czterech. Złapałam nocny do centrum, z centrum piechotką (miasto jak pustynia, nawet na Piotrkowskiej byłam sama). Spokojnym spacerem, podziwiając widoki dotarłam na dworzec... Który okazał się zamknięty od 23 do 4 rano. Nadmienię, że permanentnie i rzetelnie lało, w Łodzi nie ma żadnego nocnego sklepu, który by sprzedawał coś poza alkoholem, nie ma knajpek otwartych całą noc (poza kebabem i dyskotekami), a na Fabrycznej specjalnie co oglądać nie ma.
Zwiedziłam zatem salon gier, który teoretycznie oferował herbatę, ale akurat im się automat zepsuł. Kupiłam w nocnym kiosku colę i poszłam czytać napisy na tablicach przy dworcu. Tym sposobem odkryłam nieistniejący na żadnym innym rozkładzie PKS z Łodzi do Warszawy o 2:30. Była 1:15. Zrobiłam kółko dookoła dworca, znalazłam zajezdnię rikszy (do zapamiętania) oraz otwarty bar, w którym wszystko było smażone (cholerna dieta!), a w tle leciał nocny teleturniej w zgadywanie imion z jedną literą A. Do drugiej wytrwałam. Potem poszłam na spacer w trzech różnych kierunkach, zmokłam, kupiłam jeszcze gazetę (której nie przeczytałam, bo w autobusie nie było światła) i złapałam PKS. W Warszawie byłam parę minut po piątej.
Zdążyłam się minąć z współlokatorką w drzwiach i zaryć twarzą w materac.
Niemniej uczucie szczęścia mi nie przeszło, nadal jestem na pozytywnym haju i słucham "Afternoon High" aktualnie. :)

Tak na marginesie - Aha było w Polsce dwa razy. Pierwszy raz widziałam Mortena na żywo tylko podczas nagrania wywiadu w telewizji, teraz kilka metrów od niego stałam na koncercie. Nic się nie zmienił :) Czy ci Norwegowie w ogóle się nie starzeją...?

Czytaj resztę...

poniedziałek, 20 lipca 2009

"Na Polaków patrzyłem z góry"


Krąży po kraju dość siermiężny, ale bardzo trafny dowcip o "mistrzach ciętej riposty". Cytować nie będę, bo mój słownik nie obejmuje niektórych sformułowań zawartych w tym dowcipie. Poza tym odczuwam już pewne zmęczenie "ciętą ripostą". Kiedy w okół mnie ludzie chcą wyrazić coś mocnego, poruszającego, używają wyrazów z duża ilością **** w środku. Jest to prosta i wyrazista wersja emocjonalnego wybuchu, który nie jest już tak passe jak kiedyś, więc nie musimy się go wstydzić.
Ale ja chyba jestem staromodna...

Mnie imponują koronkowe metafory, które oddają te wszystkie ****. Takie które można wypowiedzieć bez użycia słów jeszcze do niedawna omijanych w kulturalnej konwersacji (bo w słownikach już je można znaleźć - ot, nowoczesność, modernizacja, postęp...). Od Mistrzów Ciętej Riposty wolę Mistrzów Anegdoty. Może dlatego ostatnio czytam głównie wywiady z twórcami starej daty. Takimi, których ominęło gwiazdorstwo, a którzy karierę budowali na reputacji, a nie na jej braku. Nie imponuje mi ekstrawagancja, bunt, prowokacja. Imponuje mi... zwyczajność.

Ale zwyczajność podniesiona do rangi sztuki. Integracja absolutna, świadomość, że jestem kimś zwyczajnym i w tym tkwi moja siła. Robię swoje. Wiem, gdzie zmierzam i pracuję na to konsekwentnie. Nic nie przychodzi łatwo, więc to co mam jest bardzo cenne. Może dlatego powraca moda na staromodne ideały Jane Austen, na autorytety z minionej epoki, na autorytety w ogóle. Wyrastamy z idoli...?

Pierwszą lekturą dzisiaj b
ył wywiad. Tradycyjnie jest to wywiad z osobą, która należny do wybitnej jednoosobowej kategorii. Jerzy Antczak jest reżyserem. Ale takim, który swoimi filmami żyje. Wkręca się, jak to się dzisiaj mówi. Poruszający opis tworzenia przedstawienia teatralnego o procesie norymberskim ("Epilog") jaki maluje przed reporterem przerywa anegdotami. "Na Polaków patrzyłem z góry" - powiedział mu John Young, brytyjski aktor. Z góry - czyli z samolotu... „Sztuka jest bezwstydna, nie możesz się wstydzić. Kościół uczy nas pokory przed siłą wyższą, ale w sztuce nie możesz być pokorny. Musisz powiedzieć sobie: »Jestem wielki «. I eksplodować” - uczy swoich studentów. "Ja mu przyznaję rację, bo reżyseria to dyktatura. Był to cham nieludzki" - wspominał jednego z polskich reżyserów. Mógłby uczyć samym życiorysem... A uczy opowieściami.

"Arab strzela, Żydzi się cieszą". Kliknęłam ten tekst, bo po serwisie informacyjnym, który zapewnia codziennie, że mimo daleko idących wysiłków Pokojowych Sił Amerykańskich, ONZ i innych militarnych klonów, ludzie na świecie się zabijają... Po takim porannym serwisie miałam ochotę poczytać o pojednaniu, bratniej miłości, politycznym cudzie. Pomyłka. Co nie oznacza, że tekst mnie nie wciągnął.
"Opowiadał mi, że dla izraelskich Arabów, Palestyńczyków i może Arabów w ogóle to sposób na odreagowanie frustracji i poniżenia. Na rozładowanie napięć. Na załatwienie, również krwawe, pradawnych sporów.
Przez piłkę można zabić narzeczoną. Albo - zastrzelić sąsiada. Przestać rozmawiać z ojcem. Znienawidzić rodzonego brata. Pogodzić się z wrogami. Zyskać narodową dumę. Albo - stracić człowieczą godność."

Przyszło mi do głowy, że nie potrafię tych zacietrzewionych Arabów i Żydów nienawidzić, tak jak potrafię znienawidzić polskich, jak ich sami nazywamy, pseudo-kibiców. Litość spowodowana tamtejszą wojną? A może cywilizacyjna wyższość? A może po prostu widzę, że ich nienawiść i frustracja ma powód. Nie popieram sposobów w jaki ją wyrażają, ale potrafię sobie wyobrazić, że piłka nożna stanowi dla nich wentyl bezpieczeństwa, pretekst do wyrażenia wściekłości na... Na wszystko. "Kiedy byłem jeszcze piłkarzem amatorem, przez kilkanaście lat stawiałem wam domy. Może więc prawdziwe zasługi dla Izraela ma nie tylko ten, kto nosi karabin, ale również ten, kto buduje" - mówi Abbas. Arab, który izraelską drużynę poprowadził do zwycięstwa.

A o co walczą polscy kibice? O narodową dumę? O porozbiorowy kompleks? Może o to samo, a może o co innego. Ale na moim podwórku ich wściekłe i często łyse gęby wzbudzają strach i wstyd. Dlatego często ich nienawidzę.

Na koniec echo całego zamieszania związanego ze śmiercią Michała Jackowskiego, powszechnie znanego jako "Król Popu". Dlaczego tak bezceremonialnie. McŻałoba, jak możemy wyczytać w krótkim felietonie. Felieton taki sobie - ani dobry, ani zły. Ale podsumowanie trafne. Kolejna zastępcza rozpacz. Zamiast płakać nad sobą, płaczemy nad człowiekiem, dla którego bilans dobra i zła nadal pozostaje nie rozstrzygnięty. Tworzymy legendę. Na miarę naszych czasów i nas samych. Amerykańskie "Rest in Peace" stanowi nie tylko szanowaną formułkę, ale i marzenie każdego, kogo McŻałoba nie porwała w objęcia. Niech on spoczywa w naszym spokoju...


Czytaj resztę...

czwartek, 16 lipca 2009

O gwiazdach, psach i samochodach.

Codziennie zaczynam dzień od przeglądu prasy (także internetowej) i rozmaitej "tekstury". Mam stały repertuar: Przekrój, DF, Wysokie Obcasy, Subiektywni.bloog.pl, Wolne Media, redakcja.pl, Historia i Media, Culture.pl, Autentyk, Purpose i kilka innych. Codzienna lektura zobowiązuje. A ponieważ ostatnio nie mam czasu pisać artykułów, to przynajmniej popiszę komentarze.
Taka moja Lektura Obowiązkowa.


Na początek rzuciłam się na wywiad z dwoma aktorami, których na mojej kulturalnej mapie będzie wyjątkowo brakować: zmarły w zeszłym roku ustaw Holoubek i zmarły niedawno Zbigniew Zapasiewicz. Tekst "Przez trud do gwiazd" jest rozmową aktorów z własnym ego. "Więcej już się na taki program nie zgodzę, bo to naruszyło moją godność zawodową. Może to jest za wielkie słowo, ale ja tak naprawdę czuję." - komentował Zapasiewicz jedno swoje wystąpienie w komercyjnym programie na temat psów w telewizji. Jedno wystąpienie! Człowiek, który doskonale zrozumiał mechanizm wybijania się i upadania gwiazdek na aktorskiej scenie i umiał to zawrzeć w jednym zdaniu. Anegdota o Marlin Monroe i Lawrensie Olivierze to metafora doskonała owego tytułowego "gwiazdorstwa". Panowie się do niego nie poczuwają i poczuwać się nie chcą. "Gdybyśmy byli gwiazdami, to byśmy teraz byli zaproszeni do Międzyzdrojów, ale nikt nas nie zaprosił" ironizuje Holoubek. Zauważa, że w Polsce aktorzy należą do teatru, a film ich wypożycza. Zachodnie mega-gwiazdy latami pracują na maleńką teatralną rolę poza blichtrem Hollywood. Tam teatr jest nobilitacją - u nas nobilitacją jest telewizja?
Można by się z opinią panów kłócić, ale raczej nie da się jej zignorować.
Zaczytałam się, aż mi poranna herbatka wystygła...

Drugi punkt programu to wywiad z polskim biologiem, który zyskał olbrzymią renomę wszędzie... poza Polską. Bo tutaj jego szwedzki doktorat, publikacja w "Sience", czy 1400 cytowań w światowych publikacja naukowych niewiele znaczy. Bardzo ciekawa rozmowa z badaczem, którego niewyparzony język, ambicja i wiara w polską naukę kłócą się z wizerunkiem polskiego profesora. Do tego kilkaset tysięcy euro stypendium i jeden z najlepiej opłacanych projektów badawczych w kraju. Widać można, jak się człowiek uprze. Nawet w Polsce.

O języku angielskim wiadomo głównie, że jest wszędzie. Ale o tym, że jest to język złodziejski, który słowo "ketchup" ukradł z języka malajskiego nie wiedziałam. Punkt dla Przekroju, za artykuł o czymś powszechnie znanym przedstawionym od ciekawszej strony.

Czytaj resztę...

wtorek, 14 lipca 2009

Chińskie błyskawice na uspokojenie

Dzisiejszy news, który mnie poruszył dogłębnie dotyczył chińczyków i elektrowstrząsów. A zainteresował mnie z kilku powodów.
Pierwszy jest merytoryczny - Chiny słynął z braku poszanowania godności ludzkiej. Być może dlatego chińscy lekarze pozwalają sobie na kontrowersyjne metody i testowanie w praktyce fantazyjnych pomysłów naukowych. Z drugiej strony jest to kraj, który wytworzył odrębną gałąź medycyny tradycyjnej, która po tysiącach lat nadal zadziwia swoją skutecznością. Starcie technologii z tradycją jest nieuniknione.

Drugi powód był mniej naukowy, bardziej emocjonalny - starcie tytułu z miałkością i nieścisłością newsa zwaliło mnie z nóg. Autor newsa zarobił moje kliknięcie, ale zarobił tez obniżenie wiarygodności o kolejny punkt.

Nie od dziś wiadomo, że Chiny mają z Internetem prawdziwy problem – w kraju, gdzie liczba użytkowników sieci sięga 300 mln, około 40 mln spędza zbyt dużo czasu grając w internetowe gry. Skutki uzależnienia nie są banalne – utrata wagi, rozkojarzenie, nerwice, poważne zaburzenia snu… Nic dziwnego, że troskliwych rodziców, przerażonych widokiem swojego dziecka przykutego do komputera, nęci perspektywa szybkiego odwyku.
Także rozpisywanie się o metodach dr Yang Yonxina, który używa elektrowstrząsów i twierdzi, że: „Terapia prądem ma wytworzyć u pacjenta nieprzyjemne skojarzenia związane z komputerem.” Oczywiście elektrowstrząsy to nie jedyna metoda – psychoterapia, zajęcia sportowe, plastyczne, nawet akupunktura - pełna gama środków. Jednak świadomość, że dzieci poniżej 14 roku życia rażone są prądem o napięciu 30V trochę ogłusza.

Tyle merytorycznych przemyśleń. Teraz będę się czepiać rozmiaru dezinformacji wynikającej z tego newsa.
Na kilku portalach można znaleźć twierdzenia, że terapia Elektrycznego Doktorka przypomina nieco przystąpienie do sekty - absolutne posłuszeństwo, przysięga milczenia i drastyczne katy za wszelkie odstępstwa od reguł. Nie jestem w stanie ich zweryfikować, ale brzmią prawdopodobnie. Tyle, ze w newsie Wybiórczej nie występują. A szkoda - może wtedy łatwiej byłoby zrozumieć, czemu elektrowstrząsy groziły także za zamkniecie na klucz drzwi do łazienki. Przez chwilę myślałam, że Chińczycy postanowili nagle torturować dzieci za potrzebę intymności.

W każdym razie chińskie ministerstwo zdrowia zakazało elektrowstrząsów. Zapewne dopiero co dowiedziało się o pomysłowości lekarza i interweniowało w odpowiedzi na medialny szum. Tytuł newsa jednak sprawił, że oczekiwałam elaboratu od Amnesty International, oburzenia Baraka Obamy i protestów pod ambasadą. Jednym słowem - byłam przekonana, że Chiny oficjalnie uznawały tę metodę leczenia za odgórnie ustaloną.

Przekopiowanie newsa z agencji bez zmiany choćby jednego słowa już mnie nie dziwi w portalach informacyjnych. Dziwi mnie brak potrzeby zrozumienia, co się przeczytało. Przypomina to dobieranie okładki do książki, w sytuacji kiedy ktoś przeczytał pierwsze i ostatnie zdanie.
Dajmy na to: "-Rany boskie, matka! Co ci jest?!"
"Kiedy pytam ile ma lat, kiwa głowa i szepce: 'Dwa lata i osiem miesięcy. Tyle co Dayiel i Mia".
Przykładowa okładka książki - dzieci, mama, tragedia w tle. Nic bardziej mylnego.

PS:
Dla ułatwienia wyjaśnię, że cytaty pochodzą z książki Williama Whartona "W księżycowa jasną noc". Akcja książki dzieje się w czasie II wojny światowej. Jest w niej dużo wojskowych trupów, główny bohater ma galopującą dyzenterię, a "Matka" jest facetem.

Czytaj resztę...

czwartek, 28 maja 2009

Akiro Kurosawa w internecie


Z wielką radością przeczytałam newsa o udostępnieniu internetowego archiwum dorobku Kurosawy. Czym prędzej odnalazłam stronę i... przeżyłam małe językowe rozczarowanie.
Na razie tylko wersja po japońsku:
http://www.afc.ryukoku.ac.jp/Komon/kurosawa/index.html


Ale nie traćmy nadziei - zebranie i ocalenia od ostatecznego podniszczenia dokumentów zajęło zespołowi z Uniwersytetu Ryukoku cztery lata. Archiwum zawierają zarówno dokumenty, jak i zdjęcia i fragmenty filmów. Niezwykle fascynujące musi być czytanie zapisków reżysera, który miał zwyczaj komentować własne pomysły na marginesach scenariusza.

Perfekcjonista i dyktator na planie filmowym, człowiek który ufał tylko własnym pomysłom, potrafił dziesiątkami dublować jedno ujęcie dążąc do perfekcji. Nie jest to dobre miejsce do opisywania jego życiorysu, który sam w sobie jet fascynującą historią. Ten wpis ma na celu zachęcenie kilku osób ze znajomością japońskiego języka, żeby zagłębiły się w zapiski archiwalne "Azjatyckiego Szekspira" i w kilku artykułach lub notatkach naświetliły nam, niezaznajomionym z "krzaczkami" japońskiego języka amatorom, treści zawarte w ych pismach.
Czekam niecierpliwie.

Czytaj resztę...

wtorek, 26 maja 2009

IPN i kajdanki - krótka refleksja o zmęczeniu

„Jak mnie przesłuchiwał, to mu wrzasnąłem: »A pocałuj ty mnie w dupę! «. Za każdym razem, kiedy go teraz widzę, przypominam sobie tę scenę i mam wielką radochę. To jest moje odszkodowanie”.

Takimi słowami skomentował pytanie o śledztwa IPN Andrzej Muszyński, robotnik, były działacz "Solidarności" z Lubania, który konsekwentnie odmawia stawienia się w sądzie na przesłuchanie w sprawie PRL-owskich zbrodni. Jeśli zajdzie potrzeba, zostanie doprowadzony siłą. Dlaczego? Bo takie jest prawo, takie są realia.
Byłoby to nawet zabawne, gdyby nie było głupie...

O IPN można mieć różne zdanie - że jest upolitycznione (np. Friszke, jeden z byłych historyków Instytutu), że potrafi być obiektywne (Żaryn, były szef pionu edukacyjnego) , że jest bezkrytyczne („Największe pretensje do ludzi związanych z IPN mam o to, że uczynili z instytutu wyrocznię." - Katarzyna Kolenda-Zaleska, Fakt, 20 kwietnia 2009). Dobitnie komentował działalność Instytutu reżyser Krzysztof Zanussi:

"Lustracja była potrzebna, ale została przegrana już dawno, w momencie, kiedy zaczął się handel teczkami i upolitycznienie całej sprawy. Z przeszłością trzeba się rozliczyć, ale w sposób bardzo roztropny, a u nas tej roztropności zabrakło. IPN zajmuje się ludźmi słabymi, a zapomina o inspiratorach i wykonawcach. Zapomniano, że to wszystko służyło partii, a ta partia nigdy nie została rozliczona z tego, co robiła. Nie wiem, jak należało postąpić, ale na pewno nie tak, jak to się stało. U nas z plotki robi się fakty, a nie ma poszukiwania prawdy i uświadamiania młodzieży tych zagrożeń, które ciągle są w powietrzu. Przecież ci młodzi byliby skłonni do takich samych zachowań. Dziś sami pracują w różnych korporacjach i są zdolni do niesłychanie nieetycznych czynów, niezgodnych z własnym sumieniem, jeśli tylko to może im pomóc w karierze."

Dotąd myślałam, że tylko młode pokolenie czuje przesyt lustracją. Rozmawiając parę miesięcy temu z grupą maturzystów, autorów książki o swoich rówieśnikach z okresu stanu wojennego ("Rejacy"), ze zdumieniem usłyszałam, że czują się lustracją rozczarowani. Ale nie dlatego, że mają jej za dużo i uważają za zbyt nachalną, ale dlatego, że ich zdaniem jest nieskuteczna. To jest wszystko skłamane, to dopiero trzeba dojść prawdy. Tymczasem jakiś młody człowiek, autor artykułu o mnie, poucza, jak należało postępować z bezpieką. Jego na świecie wówczas nie było i nie ma pojęcia, jak w tamtych czasach i okolicznościach sam by postąpił." - komentuje Zanussi. Jak się okazuje, młodzi ludzie zgadzają się z nim bardziej niż zacietrzewieni rówieśnicy reżysera. Młode pokolenie czuje, że mieszka w kraju bezsilnych, zakłamanych dorosłych i otwarcie twierdzi, że stare metody - demonstracje, strajki i krzyki - nic tu nie zmienią.

Ale co zmieni? Nie znają odpowiedzi. Ich zdaniem, może kontakt z globalną wioską, oderwanie się od własnego podwórka, spojrzenie na nie z góry i ochłoniecie. Ta historia jest dla nich zbyt świeża i ruchliwa. "Powinniśmy ją spisać, póki mamy od kogo. Ale to chyba nasze wnuki, powinny ją oceniać". Na szczęście powoli na światło dzienne wychodzą wspomnienia, notatki i opowieści o młodych ludziach w latach 70' i 80' ubiegłego wieku. O ich idealistycznych próbach walki z systemem i twardym zderzeniu z rzeczywistością. To właśnie ich pokolenie uczy prawdziwej lustracji - opowiada o poniżeniu, lęku, sytuacjach niezwykle trudnych życiowych wyborów.

Nie wiem, jak powinno wyglądać rozliczanie się z przeszłością, ale historii nie da się przecież postawić przed sądem. Złość Andrzeja Muszyńskiego, który odmawia udziału w jej osądzaniu. "Niech mnie IPN zakuje w kajdanki i doprowadzi." - prowokuje. Z przeszłością tak bliską, a jednocześnie tak trudną, trzeba się najpierw oswoić, porozmawiać. Ale skromnie i po cichu. Bez lustracyjnego jazgotu...

Czytaj resztę...

wtorek, 12 maja 2009

Szaleństwa baroku




Messerschmidt to dla większości historyków nazwa niemieckiego samolotu. Nazwisko to jest znane lotnikom, żołnierzom, a także historykom sztuki i… psychiatrom. Niemiecki rzeźbiarz Franz Xaver Messerschmidt zostawił bowiem po sobie serię najbardziej intrygujących (auto?)portretów w historii baroku.






Gdy patrzymy na popiersia stworzone ręką Messerschmidta
w pierwszej kolejności przychodzi na myśl współczesny artysta, który stara się sprowokować widza. Ze zdumieniem można przyjąć fakt, ze jest to artysta z epoki baroku, a dokładnie mistrz rokokowego portretu i klasycznego popiersia. Tajemnicze rzeźby powstały w okresie miedzy 1770 a 1783 rokiem. Odnaleziono je
po śmierci artysty – około 50 rzeźb z alabastru i metalu, przedstawiających ludzkie głowy naturalnej wielkości. Wiele z nich przedstawia to samo oblicze – prawdopodobnie twarz artysty.

Messerschmidt urodził się w 1736 roku w artystycznej rodzinie rzeźbiarzy. Wykształcenie artystyczne odebrał w wiedeńskiej Akademii Sztuk Pięknych pod okiem własnych wujów i dalszych krewnych. Nie miał jednak lekkiego życia – już od 14 roku życia sam zarabiał na swoje utrzymanie. Marzył o karierze w dalekiej Italii, ale poniósł tam porażkę i musiał wrócić do Wiednia.

W związku z tym zajął się urabianiem nazwiska – tworzeniem skromnych, niewyszukanych rzeźb i portretów na zamówienie. A że nie stronił od żadnego materiału – ani drewna, ani kamienia, ani gipsu, ani kości słoniowej, szybko zdobył popularność wśród mieszczaństwa. Po naszemu – chałturzył. Chałturzył jednak na tyle skutecznie, że wkrótce sam zasiadł na katedrze w Akademii Sztuk, a do tego pozyskał zlecenia od rodu Habsburgów, a jego nazwisko zaczęło być rozpoznawane, gdy zlecono mu wykonanie popiersia cesarza Józefa II i jego żony, Marii Teresy (z niejasnych wzmianek można wywnioskować, że być może były one powodem konfliktu z cesarzem – zbyt śmiałe lub zbyt „niepoprawne politycznie”, skazały Messerschmidta na polityczne wygnanie).


Klasyczny, bardzo przywiązany do kanonów artysta w latach 70’ XVIII wieku zaczął przejawiać tajemnicze stany rozdrażnienia i dziwnych zachowań. Oczywista choroba psychiczna wkrótce pozbawiła go posady w Akademii,
a także z biegiem czasu wpłynęła na jego rzeźby, które zaczęły stawać się coraz bardziej nierzeczywiste. Messerschmidt odsunął się od dawnego towarzystwa, opuścił Wiedeń i zamieszkał w Pressburgu (dziś – Bratysława), pod okiem swojego brata Johanna Adama, także rzeźbiarza. Przez ostatnie sześć lat swojego życia unikał kontaktów ze światem. Spędzał większość czasu w swojej pracowni, separując się od ludzi, walcząc z własnymi demonami. Dosłownie.

Sztuka Messerschmidta stała się pretekstem do badań nad stanem psychicznym artystów, m.in. przez psychiatrę Ernsta Kris’a, który zaczął analizować legendy i wspomnienia wielkich artystów, szukając w nich klucza do ich geniuszu. Współcześni lekarze sugerują, że Messerschmidt cierpiał na schizofreniczne napady halucynacji. On sam twierdził, że nękają go demony, które powodują u niego straszny ból głowy i usiłują przeniknąć do jego mieszkania przez ściany. Niektóre z min odwzorowane przez artystę na słynnych popiersiach – jak mocne zaciskanie złożonych w dziubek ust – miały uniemożliwić demonom przedostanie się do wnętrza jego głowy. Messerschmidt czytał też wiele tekstów na temat starożytnej magii egipskiej, doszukując się w proporcjach piramid analogii do ludzkiej anatomii. W ostatnim okresie życia prawdopodobnie objawy choroby nieco zelżały, ale artysta nie wrócił nigdy do nauczania.

Choroba psychiczna to jedna z możliwości. Wiadomo z pewnością, że ludzkie emocje już w połowie XVIII wieku stały się przedmiotem badań artystów francuskich. Jako że Messerschmidt był sam nauczycielem w Akademii Sztuk Pięknych, miał z nimi prawdopodobnie styczność. Część z jego głów być może powstała na zamówienie. Nie jest jednak wykluczone, że intensywne badania nad fizjonomią po prostu zaostrzyły chorobę rzeźbiarza. Nie da się jednak ukryć, że pełne ekspresji i anatomicznej dokładności, tajemnicze rzeźby rozsławiły nazwisko Messerschmidta. Niestety – kilkaset lat po jego śmierci.

Czytaj resztę...

czwartek, 7 maja 2009

Awaria

Po długiej awarii odzyskany dostęp do Bloga. Wkrótce pojawią się wstrzymane w tym czasie posty, zaszłe i przyszłe.



Czytaj resztę...

poniedziałek, 27 kwietnia 2009

..if you try sometimes, you get what you need.



Jakiś czas temu w ramach zapoznawania się ze ścieżkami dźwiękowymi z mojego ulubionego doktora House'a natknęłąm się na jego zespół - BAND FROM TV. I wsiąkłam.
Zaraziłam sąsiadów i rodzinę.
I zaledwie wczoraj mój brat oświadczył mi, że on napisze o tym artykuł. No cóż. Zazdroszczę pomysłu, bo na to nie wpadłam. Ale nic nie stoi na przeszkodzie, żebym też sobie o tym napisała, na własny użytek ;)



Pomysłodawcą założenia zespołu był Greg Grynberg, policjant-telepata z serialu ''Heroes''. Jego celem było zebranie funduszy charytatywnych na rzecz fundacji wspomagającej epileptyków.
Grynberg powiedział w jednym z wywiadów:
„Mój najstarszy syn choruje na epilepsję i wymyśliłem sobie, że ten zespół może być taką maszyną zbierającą pieniądze dla National Epilepsy Foundation. To, że wśród członków zespołu znaleźli się aktorzy z najbardziej popularnych seriali telewizyjnych, stwarza niesamowitą okazję na dotarcie do naszych fanów i nakłonienie ich do wspierania wspaniałych organizacji.”

Swoim pomysłem zarazili innych – każda z gwiazd zespołu wspiera inna organizację charytatywną, grając rovery znanych utworów, szalejąc na koncertach i świetnie się bawiąc.

W podstawowy skład zespołu wchodzi osiem osób: Przy klawiszach, a czasem przy mikrofonie i gitarze - Hugh ''House'' Laurie, James Denton, czyli Mike z „Gotowych na wszystko” gra na gitarze, Jesse Spencer czyli Chale z „House’a” gra na skrzypcach i z powodzeniem śpiewa rock’n’rollowe kawałki, z serialu „Heroes”: Greg Grynberg gra na perkusji, Adrian Paskar na gitarze. Wokalu użyczają: Teri Hatcher (''Gotowe na wszystko''), Bonnie Somerville (''Cashmere Mafia'') i Bob Guiney (''The Bachelor'').
Do zabawy wciągają także kolegów z seriali, takich jak Zachary Levi czy Jorge Garcia z serialu „Lost”, którzy śpiewali cover „Mustang Sally”.

28 października 2008 roku zespół wydał pierwszą płytę, z której dochód oczywiście trafi na konta różnych fundacji. Do tej pory Band from TV zarobił dla potrzebujących już 2 miliony dolarów. Zwarzywszy na to, że ich utwory biją rekordy popularności na różnych portalach, zarobią pewnie jeszcze więcej. :)








Czytaj resztę...

wtorek, 14 kwietnia 2009

Harry Potter w PRL-u, czyli bajka o Generale Nilu



Widz z natury jest stworzeniem krytycznym i wszechmocnym. Najlepsza recenzja, sterta nagród, pochwały z ust autorytetów – niczym są wobec potęgi mieszkańców kinowego fotela. A na filmie „Generał Nil” fotele kinowe się nie zapełnią (chyba że szkolnymi wycieczkami, jak przy „Quo Vadis”). Jako produkt finalny obraz jest mieszanką plusów i minusów. A pośrodku zostaje niezagospodarowany potencjał.

Potencjał ten stanowi sama historia Augusta Emila Fieldorfa, istne fabularne eldorado. Generał brygady AK o pseudonimie „Nil”, dowódca Kedywu, niekwestionowany bohater II wojny światowej próbuje odnaleźć się w powojennej Polsce. Film rozpoczyna się w miejscu, gdy Fieldorf wraca do kraju z zesłania. Początkowo boi się ujawnić swoją prawdziwą tożsamość (aresztowany i zesłany został pod konspiracyjnym nazwiskiem), świadom, że nowe władze uważają Armię Krajową za śmiertelnego wroga. Decyduje się jednak wyjść z ukrycia. Tym samym zostaje wplątany w polityczną grę agentów UB: nakłaniany do zdrady, inwigilowany, prześladowany, na koniec zostaje pokazowo skazany na śmierć. Kawał dobrej, opartej na faktach historii, którą zepsuć mógł jedynie nadmierny patos. I niestety zepsuł. Zastrzeżenia co do nadmiernej fabularyzacji scenariusza miała nawet córka generała, Maria Fieldorf-Czarska, która oskarżyła reżysera Ryszarda Bugajskiego o przeinaczanie faktów, przedkładanie wizji artystycznej nad historyczną prawdę.

W pierwszych scenach filmu przeplatają się dwa wątki: powrót generała z zesłania i retrospekcje kierowanego przez niego zamachu na Kuczerę. Mniej więcej przez połowę filmu reżyser przeciwstawia akowskie wspomnienia generała jego próbom odnalezienia się w powojennej rzeczywistości. W związku z tym… nic się nie dzieje. Nie dlatego, że nie ma się co dziać. Zawiniła realizacja – sceny zlewają się jedna w drugą, niekonsekwentnie mieszają się pierwsze i dalsze plany, nie dając żadnej konkluzji. Dobry dramaturg od czasu do czasu zelektryzowałby widza zmianą tempa. Tymczasem akcja „Generała Nila” przypomina poprawnie napisany szkolny podręcznik dla gimnazjalistów.

Na tym tle dodatkowo razi szablonowa gra głównych postaci – bo te drugoplanowe bywają zagrane naprawdę wybitnie. Odczytujący wyrok śmierci urzędnik – spocony, jąkający się, ściskający chusteczkę pojawia się na ekranie na kilka sekund, a pamiętam go lepiej niż grającego główną rolę Olgierda Łukaszewicza. Posągowa postać generała kojarzy mi się z ekranizacją…. Harrego Pottera. Główny zarzut krytyków wobec przygód popularnego czarodzieja dotyczył właśnie przewidywalności postaci. Wiadomo, że jeśli na ekranie pojawia się brzydki, złośliwy, albo tchórzliwy bohater, okaże się z pewnością czarnym charakterem. Ten nieśmiały, skromny i broniący słabszych z pewnością będzie pozytywny. Cóż, w bajce dla dzieci taki podział ma szanse się obronić. Irytuje jednak w poważnym filmie, który pragnie uchodzić za historyczny. Nietknięty skazą wizerunek bohatera narodowego zaowocował w „Generale Nilu” postacią absolutnie płaską. Jeśli Łukaszewicz chciał pokazać Fieldorfa jako człowieka o głębokiej dysfunkcji emocjonalnej – udało mu się. Postać generała wręcz złości. Z każdą scena modliłam się o jego załamanie – bo to nadałoby mu ludzki wymiar. Pozbawiony strachu, żalu, a nawet przywiązania do rodziny „spiżowy pomnik” i łatwy do zidentyfikowania czarny charakter to specjalność polskich reżyserów. Jakbyśmy nie potrafili wyzwolić się z sienkiewiczowskiego szablonu.

Największym plusem filmu są za to zdjęcia. Wyraziste kadry i dopracowany ruch kamerą skłoniły mnie do przejrzenia dorobku operatora Piotra Śliskowskiego. Autor zdjęć do „Pornografii” i „Ediego” ma na koncie już film historyczny „Śmierć rotmistrza Pileckiego”, oraz jedną z 13 etiud w telewizyjnym hołdzie na 25-lecie „Solidarności”. Nie da się ukryć, że Śliskowski zrobił dla tego filmu kawał dobrej roboty. Powojenna polska pokazana została od kuchni i ulicy – często dosłownie, realizator zadbał o dobre tło i uzupełniający fabułę drugi plan. Dopracowane są sceny więzienne i sama egzekucja „Nila”. Parę potknięć – w tym kilka bezsensownych najazdów kamery na ściany celi, czy szeroko rozumiane „obiekty przyrody” łatwo można wybaczyć. Szczególnie, gdy w oczach stoi nam kilka innych obrazów: scena z prokuratorem maniacko liczącym schody w budynku sądu, smutna wigilia rodziny Fieldorfa, realistyczne sceny przesłuchań… Niestety, są to najczęściej pojedyncze obrazy, często mające dla fabuły drugorzędne znaczenie. Kwintesencją filmu staje się natomiast kilka ostatnich ujęć: egzekucji i anonimowego pogrzebu generała Fieldorfa, świetnie skomponowanych z muzyką i kilkuminutową ciszą na pierwszych napisach końcowych.

Ale dlaczego dopiero zakończenie robi tak ogromne wrażenie? Bo udało mu się pozbyć jednego z głównych minusów filmu: dialogów. Po ekranizacji kultowego „Wiedźmina”, który przez wielu widzów zakochanych w prozie Andrzeja Sapkowskiego uważany był za najbardziej spektakularną porażkę polskich filmowców, krążyła złośliwa anegdota, że kulawe dialogi do tego „dzieła” pisał posiłkowy scenarzysta telewizyjnego „Klanu”. W trakcie seansu „Generała Nila” złośliwość ta kilkakrotnie przyszła mi na myśl. Historia„dopowiedziana” zamiast pokazana zostawia w widzu irytujące przekonanie, że reżyser nie wierzy we własne siły. Nawet przepięknie sfilmowana scena widzenia, gdy strażnik bezczelnie przechadzał się pomiędzy dwoma siatkami oddzielającymi płaczącą rodzinę od skazanego na śmierć ojca i męża przyprawiała o ból zęba zbyt melodramatycznym dialogiem. Być może pasuje on do telewizji, ale język filmu kinowego zobowiązuje do realizmu. Aktor ma rozpacz zagrać, a nie opowiedzieć słowami.

Wchodząc do kina na przedpremierowy (darmowy) pokaz „Generała Nila” absolutnie nie spodziewałam się tego specjalnego dreszczu emocji, który sprawia, że chce się film obejrzeć jeszcze trzy razy pod rząd. Smutne doświadczenie polskich hagiografii przygnało mnie tam raczej z obowiązku niż dla przyjemności. Zostałam jednocześnie rozczarowana i zadziwiona. Zdjęcia i muzyka (chwilami nieco zbyt anielska) na długo zostały w pamięci. Życiorys Fieldorfa z chęcią odnajdę na bibliotecznej półce. Ale bądźmy szczerzy – gdybym miała zapłacić za bilet nie poszłabym na ten seans. Nie czytuje się podręczników dla przyjemności.


„Generał Nil”
Reżyseria: Ryszard Bugajski
Scenariusz: Ryszard Bugajski , Krzysztof Łukaszewicz
Zdjęcia: Piotr Śliskowski
muzyka Shane Harvey
dystrybucja.: Monolith Films
Premiera: 17 kwietnia


Czytaj resztę...

poniedziałek, 6 kwietnia 2009

Trudny zawód


"Każdy człowiek chce zmieniać świat, kiedy zaczyna cokolwiek robić. Ja chyba nie liczyłem na to, że można zmienić świat w dosłownym tego słowa znaczeniu. Myślałem, że uda się ten świat opisać."
Krzysztof Kieślowski
O Kieślowskim z reguły wiadomo, że nakręcił „Dekalog”, „Trzy kolory”, „Podwójne życie Weroniki”… Mało kto pamięta "Życie nocnego portiera", a już niewielu zdaje sobie sprawę, jak sprawnym i wyczulonym na ludzi dokumentalistą był Kieślowski. Dla mnie zobaczenie jego filmów reportażowo-dokumentalnych było niemal odkryciem życia. „Gadające głowy” mogłabym oglądać w nieskończoność, a „Dworzec”... Większość filmów dokumentalnych Kieślowskiego pochodzi z lat 70. XX w. Często są to etiudy i wprawki z okresu studiów w łódzkiej filmówce. Szkoła ta, chociaż przyszła do niego późno, okazała się największym życiowym sukcesem – wyznaczyła mu drogę na resztę życia. Chociaż on sam zawsze powtarzał, że to fach niewdzięczny. Ale jedyny jaki znał.


Skupmy się na dokumentaliście.
Bardziej szczegółowa biografia Kieślowskiego tutaj i tutaj.


Krzysztof Kieślowski pochodził z typowej rodziny polskiej – jeśli można tak powiedzieć. Matka – urzędniczka, ojciec – inżynier budownictwa, chory na gruźlice (młody Krzysztof żył niejako na walizkach, towarzysząc ojcu w podróżach od sanatorium do sanatorium). Można pokusić się o stwierdzenie, że obserwacja polskiej rzeczywistości okresu dzieciństwa przyłożyła się na jego spostrzegawczość jako filmowca. Byłby to jednak argument bardzo trywialny.
"Pochodzę z bardzo przeciętnej rodziny. Moja matka była urzędniczką, a ojciec inżynierem i pracował w budownictwie. Swoich dziadków nigdy nie poznałem. Właściwie nie mam żadnych korzeni. (...) Miałem 16 lat, kiedy zmarł mój ojciec. Zmarł na gruźlicę. Chorował przez 20 lat i przypuszczam, że nie chciał dalej żyć. Nie mógł pracować, dać tego, co powinien dać rodzinie i miał na pewno poczucie, że nie zrealizował się w sprawach zawodowych, uczuciowych, rodzinnych. Nie rozmawiałem z nim o tym, ale jestem pewien, że tak było. Kiedy zmarł - płakałem. Wcześniej - czasem się go wstydziłem. Był bardzo mądrym człowiekiem, ale bardzo mało z tej mądrości mogłem skorzystać. Byłem za głupi, za młody, za lekkomyślny albo za naiwny. Dopiero teraz mogę zrozumieć, co naprawdę niektóre jego posunięcia czy słowa znaczyły. (...) Mama miała 67 lat, kiedy umarła w samochodzie, który prowadził mój przyjaciel, w 1981 roku. (...) Miałem fantastycznych rodziców. Tyle tylko, że nie mogłem ich docenić wtedy, kiedy powinienem (...) O tysiącach rzeczy z nimi nie porozmawiałem. Już nigdy się ich nie dowiem."
K.K.
Kieślowski tak naprawdę nie wiedział co chce robić w życiu. Raczej nie wyobrażał sobie podążania drogą rodziców. Krótki epizod w szkole pożarnictwa we Wrocławiu zakończył się wyskoczeniem z mundurowej dyscypliny w sposób dość gwałtowny. Przyszedł czas na Liceum Technik Teatralnych, gdzie uczył się na „kostiumologa”. Praca w teatralnej garderobie (w Teatrze Współczesnym w Warszawie) zetknęła go ze światem aktorskim i to światem nie byle jakim: ubierał między innymi Tadeusza Łomnickiego, Edwarda Dziewońskiego, Aleksandra Bardiniego, Zbigniewa Zapasiewicza. Reżyseria teatralna jawiła się jako zawód fascynujący. Wtedy postanowił zdawać do szkoły filmowej w Łodzi i za trzecim podejściem w 1964 dostał się na Wydział Reżyserii.
Dlaczego więc go przyjęto? Reżyser opowiadał taką anegdotę: za trzecim razem dotarł do ostatniego etapu egzaminu, który był rozmową ogólną (poprzednie dwa razy też tam docierał, ale odpadał) i zapytano go, jakie są środki komunikacji międzyludzkiej. Odpowiedział: trolejbus, autobus. Naprawdę myślał, że to dobra odpowiedź. A komisja prawdopodobnie uznała, że jest takim ironistą, że to pytanie było dla niego za łatwe, i że się zgrywa. I przyjęli go.
**
Skończył szkołę po czterech latach, ale dyplom obronił dopiero w 1970 roku.
Jego szkolnymi „mistrzami” byli Kazimierz Barabasz (autor przełomowego dokumentu Muzykanci, opowieści filmowej o próbie orkiestry dętej tramwajarzy), Jerzy Bossak (w latach 1956-1968 kierownik artystyczny Wytwórni Filmów Dokumentalnych w Warszawie, jeden z pierwszych filmowców polskich nagrodzonych w Cannes) i Wanda Jakubowska (legenda filmu, współzałożycielka Stowarzyszenia Miłośników Filmu Artystycznego "Start" w 1930 r.). Pierwsze etiudy dokumentalne Kieślowskiego były szkolnymi materiałami robionymi pod okiem jego wybitnych profesorów. Pierwszym szkolnym materiałem był „Tramwaj” – historia spotkania chłopca i dziewczyny, opowiedziana bez słów. Kolejne szkolne dokumenty były czystą obserwacją rzeczywistości („Urząd”, „Z miasta Łodzi”). Obserwację tą wyniósł zresztą ze szkoły i do końca życia dźwigał jak brzemię.

Kieślowski, wraz z przyjaciółmi i współpracownikami stworzyli własną formułę dokumentu, która jako zjawisko zauważona została w 1971 roku na festiwalu filmów dokumentalnych i krótkometrażowych w Krakowie. W grupie filmowców, którzy starali się pokazać realne oblicze świata w którym żyli, wyrwane z propagandy i poprawności politycznej wobec władz znajdowali się m.in. Wojciech Wiszniewski, Tomasz Zygadły, Paweł Kędzierski. Z punkt wyjścia brali codzienność obywateli PRL, starając się nadać ich życiu wartość metafory. U Kieślowskiego nie są to ani buntownicy, ani walczący o słuszną sprawę idealiści. Ludzie jak najbardziej zwykli w swoich dążeniach bycia dobrymi ludźmi w rzeczywistości, która tej dobroci nie sprzyja: lekarze, murarz-przodownik pracy, były dyrektor, „uczciwy” komunista. Ludzie ci przedstawiani są często jako zagubieni w systemie, który nie akceptuje prostych rozwiązań, nie respektuje podstawowych zasad i wyżej ceni poprawność ideologiczną od zwykłej ludzkiej uczciwości. Trudno się w tych dokumentach dopatrzeć antykomunistycznych haseł, a jednak nikt Kieślowskiego nigdy nie posądzał o sprzyjanie systemowi. Może dlatego, że usilnie starał się go zmienić, zamiast bezproduktywnie z nim walczyć. Jak sam często powtarzał, wierzył że to możliwe. Z drugiej strony obawiał się, że jego twórczość może zostać przez władze wykorzystana do celów, których on sam nie popiera. Dlatego po 1980 roku stopniowo odchodził od filmu dokumentalnego (do 1983 roku był jest związany z warszawską Wytwórnią Filmów Dokumentalnych) i zaczął szukać własnej formuły dla fabularnego prowadzenia historii. Krótkie filmy „Dekalogu” zdawały się być idealnym złączem między filmami pełnometrażowymi a dokumentalnymi skrótami świata. Niestety, lub na szczęście „Dekalog” okazał się filmowym fenomenem. Kieślowski poszedł w stronę czystej reżyserii, porzucając dokument. Chociaż, zdaniem krytyków i specjalistów, tak naprawdę nigdy nie zdecydował się ani na jedno, ani na drugie, na zawsze utykając na pograniczu realizmu i fikcji fabularnej.


Filmy Kieślowskiego (z przyczyn technicznych zamieszczam linki tylko do pierwszych fragmentów. Resztę łatwo można znaleźć samodzielnie).

TRAMWAJ
(1966)- fabularna etiuda filmowa zrealizowana w szkole filmowej pod kierunkiem Wandy Jakubowskiej. Nieudane nocne spotkanie chłopca i dziewczyny – bohater próbuje zawrzeć znajomość z zaspaną dziewczyną, ale rezygnuje w połowie i wysiada. Patrząc za odjeżdżającym tramwajem zmienia zdanie i próbuje go gonić… Historia opowiedziana bez słów.
"Szkoła mnie nauczyła patrzenia na świat. Pokazała, że istnieje życie, a ludzie w tym życiu rozmawiają, cieszą się, martwią, cierpią, kradną... i że to wszystko można sfotografować. I że z tego, co się sfotografuje, można ułożyć opowiadanie. Przedtem tego nie wiedziałem."
K.K.


URZĄD
(1966) (tytuł roboczy "Renta") - etiuda dokumentalna nakręcona ukrytą kamerą przez okienko Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. Urzędnicy przyznający renty kontra ich petenci. Udźwiękowienie oryginalne – czyli realny zapis rozmów między obiema bastionami społeczeństwa: petentami, gotowymi przejść mękę aby załatwić sprawę i upojonymi władzą urzędniczkami, które nie chcą albo nie potrafią pomóc w rozwiązaniu problemów…
Film ten siłą rzeczy stał się satyrą na biurokrację. Ostatnie zdanie, wielokrotnie powtórzone w ścieżce dźwiękowej: proszę napisać co pani robiła na przestrzeni całego życia… - ociera się o metafizykę.



KONCERT ŻYCZEŃ (1967)- etiuda dokumentalna przedstawiająca życie młodych ludzi na tle współczesnych im przebojów. Dwa światy – motocyklista z dziewczyną i podchmielona wycieczka zakładowa. Jest to film drogi – przedstawiający ludzi z różnych światów w wymuszonych interakcjach. W filmie tym Kieślowski wystąpił jako rowerzysta prowadzący krowę.



ZDJĘCIE (1968)- film telewizyjny. Krótka etiuda o zmianach i przemijaniu oparta na starym zdjęciu z czasów wojny. Kieślowski odnalazł obu mężczyzn, wtedy zaledwie chłopców z karabinami i udokumentował ich poszukiwania oraz reakcje bohaterów na wspomnienia związane ze zdjęciem.

Z MIASTA ŁODZI
(tytuł roboczy "Łodzianie") (1969)- film dyplomowy. Konfrontacja optymizmu z realizmem. Szczęśliwi, często po prostu spokojni ludzie w połączeniu z rozpadającymi się budynkami, ciemnymi uliczkami Łodzi. Ludzie – dzieci, pracownice tkalni, muzycy, młodzież, tajemniczy człowiek z maszyną wytwarzająca prąd – realni, po mistrzowsku „zobaczeni” przez Kieślowskiego. A w tle melodie graną przez orkiestrę mandolinistów Edwarda Ciukszy, zespołu big-beatowego i amatorów na konkursie w parku. „Tego miasta nie ma na mapie, lecz gdzieś przecież jest miasto, w którym z nieba nie kapie zimny jesienny deszcz...” – słyszymy piosenkę na zakończenie filmu.
W Szkole prowadziliśmy grę, okrutną, głupią, ale coś mówiącą o Łodzi. Spotykaliśmy się na śniadaniu w stołówce szkolnej i liczyliśmy punkty. Za zobaczenie po drodze do szkoły człowieka bez ręki - jeden punkt, bez dwóch rąk – dwa punkty, bez nogi też dwa, bez dwóch nóg - cztery punkty, bez rąk i nóg - osiem punktów, ślepego - dziesięć punktów. Zwycięzcy zwykle zdobywali około piętnastu punktów. Tyle tam było fascynującej brzydoty. Twarze jak z Dostojewskiego: okrutne doświadczenie i cierpienie, jednocześnie zgoda na wszystko. Szarość murów, smutek w twarzach, przestrzenie komórek, podwórek, korytarzy, w tramwaju specjalna taryfa za przewóz szatkownicy do kapusty. Całe dnie łaziłem po Łodzi z aparatem".
KK




BYŁEM ŻOŁNIERZEM (1970) (scenariusz z Ryszardem Zgóreckim, reżyseria z Andrzejem Witkowem, dla wojskowej Wytwórni Filmowej Czołówka). Losy wojennych weteranów, którzy utracili wzrok. Obraz świata opowiedziany przez tych, którzy już go nie widzą, a w pamięci noszą tylko jego przeszły obraz. Wspomnienia weterana doczekały się wojskowej nagrody za „szerzenie postaw patriotycznych”, jednak film wymyka się propagandzie i ukazuje zupełnie odmienne oblicze kombatanta – zagubionego, pozbawionego patosu, samotnego.



FABRYKA. (1970) W podwarszawskim Ursusie odbywa się narada – dyrekcja fabryki debatuje nad fabryką, w tle pracują robotnicy. Zestawienie tych dwóch światów znów stało się prześmiewczym komentarzem do realiów socjalistycznych.

PRZED RAJDEM. (1971) Relacja z przygotowań czołowego polskiego kierowcy rajdowego Krzysztofa Komornickiego do Rajdu Monte Carlo. Żeby nie było za łatwo PRL-owskie władze utrudniają jak mogą kierowcy start w tym prestiżowym wyścigu, chociaż „oficjalnie” w polskim Fiacie wszystko zostało przygotowane na błysk, a już z pewnością nie ma żadnej fabrycznej wady….

REFREN (tytuł roboczy "Pogrzeb czyli zabawa w chowanego"). Biurokracja dopada nawet nieboszczyka. Dzień z pracy zakładu pogrzebowego jest obserwacją zarówno żałobników, jak i urzędników, pracowników domu pogrzebowego, postronnych obserwatorów. Biurokracja sprowadza ludzkie tragedie do rangi urzędniczego absurdu – odpowiedzi na bezduszne, bezsensowne pytania. Jakby bez papierka nie uznawano w ogóle faktu zaistnienia śmierci…



ROBOTNICY '71: NIC O NAS BEZ NAS (tytuł roboczy '"Robotnicy", 1972). Seria wywiadów i obserwacji polskich robotników po wydarzeniach grudniowych 1970 r. Film nigdy nie wszedł na ekrany w całości. Pod tytułem GOSPODARZE władze dopuściły wyświetlanie ocenzurowanej i przerobionej wbrew woli autorów film. Fabuła była prosta – kamera podążała śladami ekipy ludzi władzy, którzy mieli spacyfikować nastroje robotników po starciach grudniowych i „przywrócić” ich socjalizmowi. Film ukazywał nieufność i rozczarowanie robotników. Wiele materiałów nagranych przez Kieślowskiego zostało wykradzionych przez tajne służby. Reżyser jeszcze długo miał wyrzuty sumienia i bał się, że komuś zaszkodził.

MURARZ (1973) Józef Malesa, przodownik pracy i aktywista partyjny staje się bohaterem własnych wspomnień w święto pracy 1 maja. Opowiada o czasach stalinowskich, o roku 1956, o ideałach i ich obaleniu, o wierze w system i rozczarowaniu nim. Bez patosu i szyderstwa, za to wręcz z czułością przedstawiony portret człowieka uwiedzionego ideą.




PRZEŚWIETLENIE (1974) Kilka dni z życia sanatorium dla ludzi dotkniętych chorobą płuc w Sokołowsku na Dolnym Śląsku. Być może jest to osobisty powrót reżysera do dzieciństwa przy boku schorowanego ojca, który leczył się w Sokołowsku i tam zmarł, oraz został pochowany. Film miał wiele wad technicznych, ale z czasem okazało się, że właśnie to z pozoru niestaranne filmowanie stało się jego główną zaletą (polecam artykuł z którego cytat poniżej).



Krzysiek był takim reżyserem, który wszędzie musiał być obecny, nad wszystkim czuwał, na wszystko miał oko. On był niesłychanie wymagający wobec siebie i innych. To go wykańczało i spalało. Tak naprawdę to był szczęśliwy dopiero wówczas, kiedy siadał do montażu nakręconego materiału. Dopiero wówczas czuł, że tworzył, że robił coś własnego, niepowtarzalnego. To właśnie dlatego się wycofał. **


PIERWSZA MIŁOŚĆ
(1974) Historia dwojga młodych ludzi (17 i 18 lat), rozpoczęta w dniu, kiedy dziewczyna dowiaduje się, że jest w ciąży. Młodzi ludzie sami muszą ułożyć sobie życie –d ślubu, po znalezienie mieszkania. Prace zdjęciowe trwały na przestrzeni 8 miesięcy i – jak sam Kieślowski przyznaje – wiele sytuacji zostało zaaranżowanych na potrzeby filmu. Jednak reakcje, dialogi i emocje bohaterów pozostały prawdziwe. Podobno inspiracją do filmu były narodziny dziecka Kieślowskiego. Towarzyszące temu wydarzeniu emocje i problemy skłoniły go do spojrzenia głębiej w ten okres życia, kiedy ludzie przestają być dziećmi, aby zająć się swoim potomkiem.
W tym filmie akurat było masę manipulacji, czy nawet prowokacji. Inaczej takiego filmu nie dało się zrobić. Po prostu nie sposób trzymać ekipę w gotowości 24 godziny na dobę. Robiłem film jakieś osiem miesięcy. Przypuszczam, że dni zdjęciowych było nie więcej niż trzydzieści, czterdzieści. A te trzydzieści, czterdzieści dni musiałem prowokować. Czyli manipulować, czy też aranżować te sytuacje, w których bohaterowie i tak by byli, tylko akurat nie tego dnia, nie o tej godzinie. (...) Chciałem, żeby przeczytali książeczkę pod tytułem Młoda matka czy też Jak rozwija się płód. To oczywiście przyniosłem im ja. Potem poczekałem, aż ją przeczytają i będą sobie o niej rozmawiać. Mieli taki maluteńki pokój u babci. Wymyślili, że wymalują go na fioletowo. No dobrze, niech malują na fioletowo. Przyszedłem nakręcić jak malują. Wpuściłem milicjanta, który przychodzi i ma pretensje, że nie są tam zameldowani, że mieszkają bezprawnie i że właściwie można by ich stamtąd wyrzucić. To była ewidentna prowokacja. (...) Takich prowokacji było dużo. Było też dużo takich, które po prostu wynikały z życia. Jak ślub, to był ślub. Byliśmy tam z kamerą. Poród to był poród. Byliśmy tam z kamerą.(...) Nie sądzę, żebym kiedykolwiek postawił ich w wymyślonej sytuacji. Chcieli mieszkania - poszli do spółdzielni mieszkaniowej. Musiałem oczywiście pójść tam wcześniej z kamerą, ale to była ich spółdzielnia mieszkaniowa, starali się o swoje mieszkanie, a nie fikcyjne. Nie mieli napisanych dialogów.(...) Siedzieliśmy długo z tą parą, prawie rok. Poznaliśmy ich, gdy ta dziewuszka, Jadzia, była chyba w czwartym miesiącu ciąży. A potem siedzieliśmy z nimi, aż dziecko miało półtora miesiąca, dwa miesiące. K.K


ŻYCIORYS (1975; film 45-minutowy; skrócona 28-minutowa wersja: KRÓTKI ŻYCIORYS; scenariusz z Januszem Fastynem). Dokument inscenizowany, czyli zawierający element fikcji. Fikcyjna była postać Antoniego Gralaka, który zeznawał przed obliczem Komisji Kontroli Partyjnej. Człowiek, który odegrał tą postać miał już swoje przejścia związane z wyrzuceniem z partii i tego typu przesłuchaniami. Był więc jednocześnie i aktorem, i realnym bohaterem. Życiorys Gralaka oparto na faktycznych przeżyciach różnych ludzi w podobnej sytuacji. Całe przesłuchanie przez (prawdziwą) komisję przypomina najbardziej „Proces” Kafki – pytania są absurdalne, odzierają z godności, dotyczą rzeczy zupełnie niezwiązanych ze sprawą, a odpowiedzi są manipulowane do stworzenia nowych zarzutów… Film, zamówiony zresztą przez samą PZPR, traktowano potem długo jako instruktarz i puszczano na zebraniach partyjnych.

To było najciekawsze, co można było w tamtych czasach zrobić: wejść na posiedzenie biura politycznego i nakręcić o tym film. W partii zapadały prawdziwe decyzje o tym, jak ten kraj miał wyglądać. Jak się w nim żyło i jak się toczyło życie. Nigdy mnie nie wpuścili na posiedzenie biura politycznego. Wobec tego zrobiłem film o Komisji Kontroli Partyjnej.(...) Wszystko co się dzieje ze strony Komisji Kontroli Partyjnej w "Życiorysie", jest prawdziwe. To była prawdziwa Komisja Kontroli Partyjnej. Nikt tam nie został dobrany.(...) Chciałem mieć tę najlepszą, żeby pokazać, w jaki sposób ona rozważa życie swoich członków, decyduje o tym, co człowiekowi wolno, a czego nie wolno. Właściwie zaczyna decydować o tym, jak długo powinien rano gotować sobie jaja na miękko. Czy ma prawo gotować je trzy minuty? Wtrąca się we wszystkie właściwie najbardziej intymne, najbardziej prywatne sfery życia. To, co w tym filmie dotyczy Komisji Kontroli Partyjnej, jest prawdą. Jest dokumentem.(...) Wszystko natomiast, co przynosi z sobą bohater, czyli człowiek, którego sądzą, którego oceniają na tej komisji, jest fikcją.
K.K




SZPITAL (1976) - 24 godziny z życia lekarzy na ostrym dyżurze w szpitalu chirurgii urazowej na ul. Barskiej w Warszawie. Kieślowski ukazuje ich niemal jak rycerzy, don Kichotów PRL-owskiej rzeczywistości. Usiłują walczyć o życie pacjentów w sytuacji, gdzie wszystkiego brakuje, biurokracja blokuje wszelkie decyzje, a i sami pacjenci niczego nie ułatwiają…

W planach miał to być film o czymś innym. Nie o lekarzach. To miał być film o tym, że w całym tym bałaganie, który jest dookoła, w całym tym brudzie, w niemocy w bezsilności ludzkiej, w tym, że właściwie nic nie można zrobić do końca i dobrze, znajduje się grupa ludzi, która osiąga sukces. Szukałem długo ludzi różnych zawodów.(...) Szukałem w bardzo wielu miejscach. W końcu pomyślałem, że to może powinni być lekarze. Zaczęliśmy szukać wśród lekarzy, wśród chirurgów i wreszcie trafiłem do tego szpitala. Była tam naprawdę wyjątkowo sympatyczna i bardzo ludzka atmosfera. (...) Ci lekarze byli tak otwarci i myśmy się tak zaprzyjaźnili, że czuli się przy nas tak, jakby nas nie było. Na tym polega długotrwałość realizacji dokumentu, o czym nikt nie wie. Zwłaszcza dzisiejsi reporterzy telewizyjni o tym nie wiedzą. Przychodzą, podstawiają komuś pod nos mikrofon i każą mu odpowiadać na jakieś pytanie. Ktoś odpowiada mądrzej lub głupiej, ale przecież to nie jest w ogóle żadna prawda o nim.
K.K




Z PUNKTU WIDZENIA NOCNEGO PORTIERA (1977) Portret Mariana Osucha, strażnika w fabryce, fanatyka dyscypliny i kontroli totalnej. Chcąc nie chcąc portier stał się metaforą totalitarnego systemu. Jeden z najbardziej przejmujących dokumentów Kieślowskiego, który dorobił się własnej historii. "Ten portier nie był złym człowiekiem. On akurat naprawdę myśli, że dobrze byłoby kogoś publicznie powiesić, bo wtedy wszyscy się przestraszą i przestaną popełniać zbrodnie. „ – komentował Kieślowski swojego bohatera.
„Wiedziałem, kogo szukam. Zamówiłem u Dzióba konkretnego człowieka. Dziób go szukał latami. Wiele lat czytywałem takie pamiętniki, które wydawała w Polsce Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, a którymi mało kto się interesował. Niesłychanie ciekawe socjologicznie. To się nazywało Miesiąc mojego życia, albo Najważniejszy dzień w moim życiu, albo Pamiętniki kobiet, albo Pamiętniki robotników, albo Dwadzieścia lat na roli, pamiętniki chłopów. Drukowano tego bardzo dużo i w jednej z takich książek znalazłem pamiętnik takiego właśnie portiera - człowieka, który, najprościej mówiąc, ma zapatrywania antyludzkie czy faszystowskie powiedzmy - i pomyślałem, że trzeba zrobić o nim film. To był akurat też portier w zakładzie. Spotkałem się z nim, ale się okazał zupełnie nie do sfilmowania. Miał tysiące wad, tak że zrobienie filmu o nim było niemożliwe. Ale skoro już tak pomyślałem i napisałem taki rodzaj scenariusza, a Wytwórnia się na to zgodziła, Dziób po prostu zaczął szukać takiego człowieka. Przeszedł przez ponad pięćdziesiąt fabryk w Warszawie. Poznał stu pięćdziesięciu portierów, dziesięciu mi pokazał i wybraliśmy tego. "
K.K.
Kieślowski nie dopuścił do emisji filmu w telewizji w 1980 roku, obawiając się, że zaszkodzi to bohaterowi dokumentu. Kilkakrotnie podkreślał w wywiadach, że nie chciał go ośmieszyć – jednak ludzie na salach kinowych reagowali śmiechem na słowa fanatyka przekonanego o słuszności swojej racji. Kieślowskiego to złościło – to nie miał być satyryczny, chociaż rzeczywistość zahaczała o smieszność.



NIE WIEM (1977; tyt. rob. "Żyć czy spać"). Były dyrektor zakładów skórzanych "Renifer" na Dolnym Śląsku opowiada o kulisach swojej pracy, o zakłamaniu, aferach, łapówkach, zawiści. Jest to rodzaj spowiedzi człowieka, który wierząc w system jednocześnie starał się go oczyścić z ludzi jawnie nieuczciwych. Przegrał jednak starcie z mafijno-partyjną rzeczywistością. Niestety nie wiedział, że w te kradzieże i w te wszystkie transakcje i pijatyki byli zaangażowani ludzie z województwa, czyli dużo wyżej - z milicji wojewódzkiej, z komitetu wojewódzkiego. Nie wiedział o tym; wykończyli go zupełnie - psychicznie i zawodowo.(...)W 1980 roku mafia, która go niszczyła, wcale nie zniknęła. Robiło się tylko pozornie różne ruchy, które sugerowały, że jest większa wolność niż była naprawdę. Naprawdę nic się nie zmieniło. – komentował film Kieślowski. Z tych powodów pierwszy raz dokument pokazano publicznie dopiero w 1981 roku..

SIEDEM KOBIET W RÓŻNYM WIEKU. (1978) Portretując siedem tancerek baletowych od dziewczynki do dojrzałej kobiety, która karierę pozostawiła już dawno za sobą Kieślowski pokazuje przemijanie czasu i marzeń. Bohaterki dobrano tak, aby ich podobieństwo stwarzało złudzenie przemijania czasu.


DWORZEC. (1980) Warszawski Dworzec Centralny jako symbol Polski gierkowskiej. Zderzenie propagandowego wizerunku dworca z realiami z życia pasażerów, oczekujących i pracowników.

Spędziliśmy na tym dworcu z dziesięć nocy starając się sfotografować "pogubionych" ludzi. Metafora podglądania to był pomysł, który chyba później przyszedł nam do głowy. Nie pamiętam, czy to było w scenariuszu. Tylko pomyśleliśmy, że materiał dramaturgiczny w tym filmie jest szalenie wątły. Ten film się właściwie nie rozwija, bo nie ma jak się rozwijać, i wobec tego wsadziliśmy tam faceta-obserwatora, czyli kogoś, kto niby wszystko o tych ludziach wie. Nic nie wie tak naprawdę, ale wydaje mu się, że coś wie. Film nie był o nim. Przy okazji tego filmu zrozumiałem, że zupełnie przez przypadek jestem w miejscu, w którym nie chcę się wcale znajdować. Zdjęcia na tym dworcu robiliśmy nocami. Między innymi próbowaliśmy zaobserwować taką pół ukrytą kamerą - nie kompletnie ukrytą, zasłanialiśmy ją tylko troszkę plecami lub stawialiśmy daleko z długim obiektywem - zabawne reakcje ludzi na automatycznie zamykane skrytki bagażowe, które wtedy w Warszawie były zupełną nowością. Nikt tego nie umiał obsługiwać. Tam była taka obszerna instrukcja, że trzeba wrzucić pieniążek, przekręcić, znaleźć szyfr i tak dalej. Ludzie, zwłaszcza ci z prowincji, nie bardzo się orientowali, jak się do tego zabrać. Kompletnie nie rozumieli, co z tym fantem zrobić. Patrzyliśmy, jak ci ludzie wobec tych skrytek się zachowują. I parę zabawnych portretów nam się udało nakręcić.
K.K.




GADAJĄCE GŁOWY. (1980) Jeden z najbardziej przejmujących i najbardziej metafizycznych dokumentów Kieślowskiego. Stanowi przegląd ludzi i czasów. Postacie przewijają się, mówiąc dwa, może trzy zdania. Odpowiadając na dwa abstrakcyjne pytania: kim jesteś? co jest dla ciebie najważniejsze? Gadające głowy pokazują nam pełen przekrój poglądów, marzeń, postaw. Absolutnie fenomenalna ostatnia scena, gdy stuletnia staruszka zdradza swoje marzenie, że chciałaby…





W natłoku spraw które Kieślowski porusza zawsze nadrzędną wartością jest człowiek i jego życie. Może to trywialny banał, ale sam reżyser często powtarzał, że świat należy zmieniać, a żeby go zmienić – należy pokazać jaki jest naprawdę. Ciekawe, że z biegiem czasu materiały Kieślowskiego nie tracą siły przekazu. Wciąż dotykają wrażliwych miejsc w naszej świadomości – chociaż i polityka jest inna, i wolność, i dobrobyt…

Na koniec kilka słów o samym Kieślowskim. A właściwie cytat-żart, który jemu samemu z pewnością przypadłby bardzo do gustu:

W katowickiej szkole filmowej imienia Krzysztofa Kieślowskiego na honorowym miejscu wisi duża płaskorzeźba patrona szkoły z papierosem w zębach. Obok napis „Palenie zabronione”
**


Czytaj resztę...

piątek, 20 marca 2009

Sztuka z komendy - najstarsze zdjęcia policyjne

Po długiej nieobecności - powrót z kilkoma ciekawymi tematami.

Pretekstem do rozejrzenia się po historii jest tym razem wystawa zdjęć kobiet-aresztantek w Muzeum Sprawiedliwości i Policji w Sydney. Nie jest to pierwsza wystawa tego typu promowana w galerii w Sydney - rok temu w Polsce gościła ich ekspozycja pt. "Miasto Cieni".

Australia słynie z projektów historycznych na temat przestępczości.Nieprzyjazny klimat, trudne warunki upraw, daleka droga i początkowe przekonanie o braku surowców naturalnych sprawiły, że kontynent ten przez wiele lat cieszył się sławą zakazanego, przeznaczonego dla tych, którzy zasługują na ukaranie. Spenetrowany w 1768 roku przez Jamesa Cooka, nazywany Nową Południową Walią (Holendrzy nazywali ją Nową Holandią, podobnie jak każda inna Europejska nacja nazywała ja po swojemu) stał się w efekcie tej opinii na 40 lat ogromnym więzieniem.


Praktyka kupowania skazańców do ciężkich prac nie była nowa. Już w XVII wieku uprawiały ten proceder kolonie brytyjskie w Ameryce. Za 10 funtów od głowy skazańca kupowano tanią siłą roboczą do ciężkich robót, m.in. do karczowania lasów. W 1666 roku (nomen omen) transakcja uzyskała sankcję prawną i 500 sztuk „towaru” przeszło z rąk do rąk. Pięć setek wyprawionych na nowy kontynent nie rozwiązało jednak problemu przestępczości na wyspach, które z roku na rok coraz bardziej gnębił problem przyrostu naturalnego i wiążąca się z nim bieda oraz przestępczość. Za czasów Jerzego III wydano m.in.. Hulks Act (1776 r.) czy Penitentiary Act.(1779 r.), ale zaostrzanie prawa wcale nie uratowało sytuacji. W kraju, gdzie kara śmierci obowiązywała za 200 przestępstw, gdzie na Sekwanie urządzano pływające więzienia, potrzebna była karna kolonia. Pechowo w 1782 roku Anglia zmuszona była uznać niepodległość swych trzynastu kolonii w Ameryce, rezygnując z karnego osadnictwa w Wirginii i Marylandzie. Australia przyszła więc w samą porę.

Jedną z pierwszych osad portowych Australii był Port Jackson, który z biegiem lat zmienił się w ogromne, luksusowe Sydney. Od 1788 roku do Port Jackson i innych miejscowości portowych wysyłano z Anglii na przymusowe roboty więźniów różnych przewinień. Przez 40 lat Wielka Brytania pozbywała się swoich przestępców droga morską, której wielu z nich nie przetrwało. Ci, którzy do Australii dopłynęli kierowani byli do ciężkiej, katorżniczej pracy przy ujarzmianiu nieprzyjaznej przyrody. Przygotowali grunt dla właściwej kolonizacji, która zaczęła się w 1830 roku. Jak wykazały badania, chociaż większość zesłańców wykazywała zachowania patologiczne (w tym alkoholizm), ich potomstwo najczęściej wyrastało na praworządnych i pracowitych ludzi. Za dobre sprawowanie i ciężką pracę skazańcy i ich dzieci otrzymywali ułaskawienie, kawałek ziemi i utrzymanie. Można więc śmiało pokusić się o stwierdzenie, że była to skuteczna i bardzo owocna resocjalizacja…

Dzisiejsze Sydney nie przypomina już tego mrocznego portowego miasta, jakim było na początku – świetliste, nowoczesne, wysprzątane. Jedyną pozostałością po niechlubnej przeszłości jest Horseshoe, czyli podkowa – sieć ulic o tym kształcie stanowi najniebezpieczniejszy rejon miasta, dokładnie w miejscu pierwszej osady. To właśnie tutaj pod koniec lat 80 XX wieku w trakcie prac zabezpieczających po powodzi magazyny policyjnych w Lidcombe znaleziono przykryte mułem fotografie. Drewniane skrzynie kryły 50 kartonowych pudełek, w każdym 10-20 szklanych negatywów z lat 1912-60. Zatroszczyło się o nie świeżo otwarte Muzeum Wymiaru Sprawiedliwości i Policji. Specjalny zespół podjął się renowacji archiwum i badań nad historią fotografii – tym ostatnim przewodził Peter Doyle: australijski autor kryminałów, wykładowca i kurator Muzeum.

Ponad 3 tysiące zdjęć z kolekcji Muzeum w Sydnej to tzw. „mug shot” – dosłownie „zdjęcie gęby”. „Mug shot” ma już ponad sto lat. Wymyślił go francuz Alphonse Bertillon. Był on także pomysłodawcą portretów pamięciowych i identyfikację przestępców na podstawie dokładnych pomiarów ciała, tzw. antropometrii.

Zdjęcia przestępców z początku XX wieku różnią się od tych, które znamy z filmów. Fotografów ograniczała wtedy technika, a więc musieli prosić obiekt aby stał w bezruchu. Czasami nie udawało się tego osiągnąć i niektóre zdjęcia są nieostre. Według policyjnych legend pierwsi fotografowani przestępcy żeby uniemożliwić późniejsze rozpoznanie, wykrzywiali często twarz. ówczesne zdjęcie policyjne obejmowało jedynie cała sylwetkę, nie było pozowane, dlatego postacie z fotografii często palą, uśmiechają się, czy stoją bezradnie. Zdarzają się dopiski fotografów, np. „ten mężczyzna odmówił otworzenia oczu”. Wszechobecny jest cień fotografa (czy tez innego policjanta) na ścianie, dodatkowe elementy w postaci krzeseł, stołów, drzwi. Nie dawano też aresztantom tabliczki z numerem i nazwiskiem, fotograf ręcznie wydrapywał pierwszą literę imienia, nazwisko i datę aresztowania.

Opisywanie fotografii na nic by się nie zdało, polecam więc sięgnąć w archiwa Internetu i odwiedzić stronę muzeum, oficjalnego bloga lub newsa po polsku. To trzeba po prostu zobaczyć. Urzekające w fotografiach są przede wszystkim emocje odmalowane na ludzkich twarzach. Czytając historię aresztantów można zrozumieć ich smutek, zawadiackie spojrzenie, bierną agresję. Nie ma tu makabrycznej sceny zbrodni, jest człowiek, który z różnych przyczyn znalazł się w tym, a nie innym miejscu życia.

Zdjęcia archiwalne przedstawiają złodziei, oszustów, prostytutki, morderców, handlarzy narkotyków, stręczycieli, paserów, oszustów karcianych” – podaje katalog wystawy „Miasto Cieni”, która obejmuje fotografie z lat 1912- 1948. Przejmująca postać Eugenie Falleni, która żyła w męskim przebraniu, wchodząc w coraz to nowe związki małżeńskie. Musiała posiadać jakąś hipnotyzującą siłę, skoro jej "żony", pomimo oczywistej wiedzy o jej płci, pozostawały z początku przy boku "męża". Jednak nie dane było im zdradzić sekretu - Falleni została oskarżona o potrójne morderstwo na swoich żonach. O jej prawdziwej tożsamości policja dowiedziała się przypadkiem.

Postacie ze zdjęć zachwycają nie tylko historyków - policyjna kartoteka stała się też mimo woli kroniką mody z początku XX wieku.

Odkrycie z Lidcombe zainspirowało wielu artystów, fotografów, a nawet projektantów. Pojawiają się kolejne projekty klony z ludźmi pozującymi do zdjęć w konwencji mug shotów. Karl Lagerfeld, zauroczony zdjęciami przestępców, uważa, że powinny one przejść do historii mody, bo wiernie oddają ducha tamtych czasów. Kristie Clements, naczelnej australijskiego 'Vogue'a', najbardziej podoba się portret Fay Watson. 'Bo w perłach i lekko pomarszczonych pończochach jest chodzącą kwintesencją stylu Chanel'. - GW
Zadziwia jak wiele treści zawrzeć można w szybkiej fotografii w policyjnej klitce. Ciekawe, czy za kolejne sto lat historycy pochylą się nad publikowanymymi wszem i wobec mug-shotami dzisiejszych celebrytów i zaczną wyciągać z nich wnioski na temat współczesnego społeczeństwa. Przecież fotografie z Sydney ówcześnie także były częścią codziennej rutyny, a jednak nadaje się im dzisiaj miano sztuki. Może tak właśnie działa historia?

Czytaj resztę...

środa, 18 marca 2009


Wczoraj, po długich i bolesnych (korki) perypetiach dotarłam na koncert zespołu STOMP w Sali Kongresowej w Warszawie. Pierwsze trzy minuty moją głowę zaprzątała jedna myśl: skąd wezmę pieniądze na spłacenie pożyczki na bilet. Ale potem energiczne tupanie obcasem w posadzkę, stukanie palcami w poręcz i mimowolne ruszanie ramionami przejęło kontrolę nad moim ciałem. W tym momencie zrozumiałam, że miałam rację – muzyka jest i powinna być tylko i wyłącznie zabawą, która zaprząta mnie od stóp do głów. Jeśli muzyk nie przekona mnie grając na łyżce, to nawet stradivarius nie pomoże. STOMP zagrali nawet na zlewach, kubkach od kawy i plastikowych rurkach. I jedyna myśl jaka towarzyszyła mi w trakcie koncertu, to przekonanie, że chcę tańczyć… STOMP jest pomysłem pasjonatów muzyki ulicznej. Luke Cresswell i Steve McNicholas, dwóch miłośników rytmu postanowiło stworzyć widowisko niecodzienne, łączące muzykę z tańcem. Ich wcześniejsza kariera to uliczne performance, podkłady do reklamówek, kompozycje do filmów. Zrezygnowali z orkiestry, instrumentów, pragnąc pokazać, że człowiek tworzy muzykę przede wszystkim… sobą. Swoją pasję zamienili w kilka cennych filmów - nominowanych do Oskara, nagrodzonych nagrodą Emmy i pokazywanych w Cannes. Ich trójwymiarowy film „Pulse: A Stomp Odyssey” z pewnością zachwyci niejedno oko i ucho. Sprawi, że kilka kinowych foteli wypadnie z zawiasów, kiedy widownia podąży za rytmem.

Zaraz, zaraz. Ale dlaczego się tak ekscytuję? Odpowiedź jest prosta: mamy wiosnę, która w Polsce charakteryzuje się śniegiem zmiksowanym z deszczem, wiatrem i rzadkimi, acz irytującymi przez ową rzadkość momentami słońca. Ludzie są poirytowani, zmęczeni i marzą o przyszłych urlopach. Ich duszy nie potrafi ukoić komercyjna muzyka, która przemocą wdziera się do głowy zasadza w bezbronnej pamięci ludzkiej irytujące, głupawe refreny typu „u la la la”. Potrzeba nam ruchu, tańca, radości. A STOMP to nie tylko dwie godziny zastanawiania się, jakim cudem przerzucane z ręki do ręki, od muzyka do muzyka instrumenty mogą jeszcze grać tak doskonale zsynchronizowane rytmy. Nie tylko następujące w cyklach co trzy minuty porcje zdumienia (Jak można grać na kubku od kawy? Czemu mój kubeł na śmieci nie brzmi tak fantastycznie?). Nie tylko ekologiczne przeświadczenie, że zamiast wyrzucać kartony, torebki, puszki i butelki, powinniśmy założyć orkiestrę. Nie na darmo założyciele zespołu współpracowali przy tworzeniu filmów z Jasiem Fasolą. Śmiech był doskonałym uzupełnieniem ich muzyki.

Śmiech nie tylko publiczności, ale i samych artystów, którzy na nas – na bezbronnych widzach – zagrali swój ostatni bisowy utwór. Sprytny zabieg, który wciągnął roześmianą widownię w świat muzyki i obudził nas z zimowego snu. Po dziesięciu minutach klaskania pod dyktandem rozbawionego zespołu STOMP tak bolały mnie ręce, że z jeszcze większym podziwem myślałam o jednym z solistów, który około 8 minut grał… na samym sobie. Dźwięki, które wydobywali z kuchennych zlewów, rur kanalizacyjnych, butelek po wodzie mineralnej swobodnie mogłyby wydobywać się z drogich instrumentów. Odkrycie tych dźwięków musiało być dla twórców STOMP nie lada zaskoczeniem. Dzielenie się nimi – jest ewidentnie doskonałą zabawą. Radość wykonawców przewyższała chyba nawet radość widzów w Sali Kongresowej w Warszawie. Czysta muzyka dla samego grania.

Jakaż to miła odmiana od męczących się na scenie artystów, którzy pragną muzyką wyrażać siebie. A ja po wczorajszym koncercie od rana uderzam długopisem w biurko, nasłuchując własnej muzyki. Mijają godziny, a wciąż uśmiecham się na wspomnienie tancerzy-perkusistów ze STOMP. Nie pamiętam żadnego fragmentu ich muzyki, nie potrafię zanucić refrenów, nie mam zresztą słów, które mogłabym zapamiętać. Ale STOMP niezmiennie kojarzy mi się z radością, tańcem i nadchodzącym latem. Jeśli nie o to chodzi w muzyce, to już sama nie wiem…


Czytaj resztę...