wtorek, 14 kwietnia 2009

Harry Potter w PRL-u, czyli bajka o Generale Nilu



Widz z natury jest stworzeniem krytycznym i wszechmocnym. Najlepsza recenzja, sterta nagród, pochwały z ust autorytetów – niczym są wobec potęgi mieszkańców kinowego fotela. A na filmie „Generał Nil” fotele kinowe się nie zapełnią (chyba że szkolnymi wycieczkami, jak przy „Quo Vadis”). Jako produkt finalny obraz jest mieszanką plusów i minusów. A pośrodku zostaje niezagospodarowany potencjał.

Potencjał ten stanowi sama historia Augusta Emila Fieldorfa, istne fabularne eldorado. Generał brygady AK o pseudonimie „Nil”, dowódca Kedywu, niekwestionowany bohater II wojny światowej próbuje odnaleźć się w powojennej Polsce. Film rozpoczyna się w miejscu, gdy Fieldorf wraca do kraju z zesłania. Początkowo boi się ujawnić swoją prawdziwą tożsamość (aresztowany i zesłany został pod konspiracyjnym nazwiskiem), świadom, że nowe władze uważają Armię Krajową za śmiertelnego wroga. Decyduje się jednak wyjść z ukrycia. Tym samym zostaje wplątany w polityczną grę agentów UB: nakłaniany do zdrady, inwigilowany, prześladowany, na koniec zostaje pokazowo skazany na śmierć. Kawał dobrej, opartej na faktach historii, którą zepsuć mógł jedynie nadmierny patos. I niestety zepsuł. Zastrzeżenia co do nadmiernej fabularyzacji scenariusza miała nawet córka generała, Maria Fieldorf-Czarska, która oskarżyła reżysera Ryszarda Bugajskiego o przeinaczanie faktów, przedkładanie wizji artystycznej nad historyczną prawdę.

W pierwszych scenach filmu przeplatają się dwa wątki: powrót generała z zesłania i retrospekcje kierowanego przez niego zamachu na Kuczerę. Mniej więcej przez połowę filmu reżyser przeciwstawia akowskie wspomnienia generała jego próbom odnalezienia się w powojennej rzeczywistości. W związku z tym… nic się nie dzieje. Nie dlatego, że nie ma się co dziać. Zawiniła realizacja – sceny zlewają się jedna w drugą, niekonsekwentnie mieszają się pierwsze i dalsze plany, nie dając żadnej konkluzji. Dobry dramaturg od czasu do czasu zelektryzowałby widza zmianą tempa. Tymczasem akcja „Generała Nila” przypomina poprawnie napisany szkolny podręcznik dla gimnazjalistów.

Na tym tle dodatkowo razi szablonowa gra głównych postaci – bo te drugoplanowe bywają zagrane naprawdę wybitnie. Odczytujący wyrok śmierci urzędnik – spocony, jąkający się, ściskający chusteczkę pojawia się na ekranie na kilka sekund, a pamiętam go lepiej niż grającego główną rolę Olgierda Łukaszewicza. Posągowa postać generała kojarzy mi się z ekranizacją…. Harrego Pottera. Główny zarzut krytyków wobec przygód popularnego czarodzieja dotyczył właśnie przewidywalności postaci. Wiadomo, że jeśli na ekranie pojawia się brzydki, złośliwy, albo tchórzliwy bohater, okaże się z pewnością czarnym charakterem. Ten nieśmiały, skromny i broniący słabszych z pewnością będzie pozytywny. Cóż, w bajce dla dzieci taki podział ma szanse się obronić. Irytuje jednak w poważnym filmie, który pragnie uchodzić za historyczny. Nietknięty skazą wizerunek bohatera narodowego zaowocował w „Generale Nilu” postacią absolutnie płaską. Jeśli Łukaszewicz chciał pokazać Fieldorfa jako człowieka o głębokiej dysfunkcji emocjonalnej – udało mu się. Postać generała wręcz złości. Z każdą scena modliłam się o jego załamanie – bo to nadałoby mu ludzki wymiar. Pozbawiony strachu, żalu, a nawet przywiązania do rodziny „spiżowy pomnik” i łatwy do zidentyfikowania czarny charakter to specjalność polskich reżyserów. Jakbyśmy nie potrafili wyzwolić się z sienkiewiczowskiego szablonu.

Największym plusem filmu są za to zdjęcia. Wyraziste kadry i dopracowany ruch kamerą skłoniły mnie do przejrzenia dorobku operatora Piotra Śliskowskiego. Autor zdjęć do „Pornografii” i „Ediego” ma na koncie już film historyczny „Śmierć rotmistrza Pileckiego”, oraz jedną z 13 etiud w telewizyjnym hołdzie na 25-lecie „Solidarności”. Nie da się ukryć, że Śliskowski zrobił dla tego filmu kawał dobrej roboty. Powojenna polska pokazana została od kuchni i ulicy – często dosłownie, realizator zadbał o dobre tło i uzupełniający fabułę drugi plan. Dopracowane są sceny więzienne i sama egzekucja „Nila”. Parę potknięć – w tym kilka bezsensownych najazdów kamery na ściany celi, czy szeroko rozumiane „obiekty przyrody” łatwo można wybaczyć. Szczególnie, gdy w oczach stoi nam kilka innych obrazów: scena z prokuratorem maniacko liczącym schody w budynku sądu, smutna wigilia rodziny Fieldorfa, realistyczne sceny przesłuchań… Niestety, są to najczęściej pojedyncze obrazy, często mające dla fabuły drugorzędne znaczenie. Kwintesencją filmu staje się natomiast kilka ostatnich ujęć: egzekucji i anonimowego pogrzebu generała Fieldorfa, świetnie skomponowanych z muzyką i kilkuminutową ciszą na pierwszych napisach końcowych.

Ale dlaczego dopiero zakończenie robi tak ogromne wrażenie? Bo udało mu się pozbyć jednego z głównych minusów filmu: dialogów. Po ekranizacji kultowego „Wiedźmina”, który przez wielu widzów zakochanych w prozie Andrzeja Sapkowskiego uważany był za najbardziej spektakularną porażkę polskich filmowców, krążyła złośliwa anegdota, że kulawe dialogi do tego „dzieła” pisał posiłkowy scenarzysta telewizyjnego „Klanu”. W trakcie seansu „Generała Nila” złośliwość ta kilkakrotnie przyszła mi na myśl. Historia„dopowiedziana” zamiast pokazana zostawia w widzu irytujące przekonanie, że reżyser nie wierzy we własne siły. Nawet przepięknie sfilmowana scena widzenia, gdy strażnik bezczelnie przechadzał się pomiędzy dwoma siatkami oddzielającymi płaczącą rodzinę od skazanego na śmierć ojca i męża przyprawiała o ból zęba zbyt melodramatycznym dialogiem. Być może pasuje on do telewizji, ale język filmu kinowego zobowiązuje do realizmu. Aktor ma rozpacz zagrać, a nie opowiedzieć słowami.

Wchodząc do kina na przedpremierowy (darmowy) pokaz „Generała Nila” absolutnie nie spodziewałam się tego specjalnego dreszczu emocji, który sprawia, że chce się film obejrzeć jeszcze trzy razy pod rząd. Smutne doświadczenie polskich hagiografii przygnało mnie tam raczej z obowiązku niż dla przyjemności. Zostałam jednocześnie rozczarowana i zadziwiona. Zdjęcia i muzyka (chwilami nieco zbyt anielska) na długo zostały w pamięci. Życiorys Fieldorfa z chęcią odnajdę na bibliotecznej półce. Ale bądźmy szczerzy – gdybym miała zapłacić za bilet nie poszłabym na ten seans. Nie czytuje się podręczników dla przyjemności.


„Generał Nil”
Reżyseria: Ryszard Bugajski
Scenariusz: Ryszard Bugajski , Krzysztof Łukaszewicz
Zdjęcia: Piotr Śliskowski
muzyka Shane Harvey
dystrybucja.: Monolith Films
Premiera: 17 kwietnia

Brak komentarzy: