niedziela, 19 września 2010

O starszej pani, co nie mogła umrzeć...

Warszawa, 2005, Park Ujazdowski
Letni poranek. Autobus 118, którym jeżdżę tylko w odwiedziny do babci. Może dlatego właśnie zainteresowałam się rozmową trzech starszych pań siedzących obok mnie na dwóch parach zwróconych do siebie foteli. Zsunęłam dyskretnie słuchawki z uszu i słuchałam.
- Mój syn właśnie kupił mieszkanie. Nie wiem po co, przecież miał już jedno. No i ode mnie też miał dostać – żaliła się pani w czerwonej apaszce z niemożliwie jaskrawo umalowanymi ustami.
- Może i lepiej, będzie dla wnuków – skwitowała druga w beżowym płaszczyku i siwym koczku, skromnie obejmując wielką, kremową torebkę usadowioną na kolanach.
- A i może lepiej – zgodziła się pani z apaszką. – No i jak oni już mają te mieszkania, to ja jestem spokojna i mogę już umierać. Wszystko jest załatwione.
- A pewnie. Mój zięć właśnie dostał nową pracę i chce wziąć kredyt – przytaknęła pani z torebką. – Dziecko w drodze, dzięki Bogu są już po ślubie. Mogę spokojnie umierać, jak żyją bez grzechu.
Pokiwały głowami obie i spojrzały się na trzecią panią w granatowej sukience w skromne czerwone kwiatki. Pod czujnym okiem koleżanek pani w sukience podciągnęła rękawy granatowego sweterka i uśmiechnęła się przepraszająco. Widocznie ona nie mogła jeszcze umrzeć…


Historia o starszej pani, co nie mogła umrzeć, zasłyszana w autobusie. Słuchanie ludzi na ulicy jest czasem najlepszym źródłem mądrości.
Akurat ta jedna natchnęła mnie myślą, że starość jest w Polsce pierwszym krokiem do śmierci. Czasem mam wrażenie, że długie życie na emeryturze jest przez samych emerytów uważane za ogromny nietakt i brak wychowania. Najlepiej oddać wszystko, na co się całe życie pracowało młodszym i po cichutku odejść. O tym właśnie jest dla mnie ta historyjka...
Czytaj resztę...

sobota, 4 września 2010

Telemarketing entuzjastyczny

Z cyklu: JAK TEGO NIE ROBIĆ!
Czyli dlaczego moja tymczasowa praca czasami mnie dobija...
Dzwoni telefon.
Ja: "Słucham."
Pan Entuzjastyczny: "Dzień Dobry, nazywam się {...} i szczęśliwie dla pani dzwonię z firmy X w sprawie wspaniałej promocji produktu Y !"
Ja (życzliwa telemarketerom, bo znam tę robotę...): "O matko... No dobrze, niech mi Pan powie, co sprzedaje..."
Pan E.: "Niczego nie sprzedaję! Mam wspaniałą promocję produktu Y za jedyne 19,10! (tu następuje oferta)"
Ja:"Skoro pan podaje cenę, to znaczy, że to oferta sprzedażowa, prawda...?"
Pan E.: "Ależ nie! To są jedynie koszty promocyjne! Nasz wspaniały produkt Y jest gratis!"
Ja (podirytowana entuzjazmem): "To ja panu gratis za niego nie zapłacę...!"
Pan E. (nie tracąc entuzjazmu): "A to już pani sprawa, jak pani go zapłaci. Ja prześlę do pani nasz wspaniały promocyjny produkt Y!"
Ja: "Bardzo dziękuję, rezygnuję"
Pan E.: "Ależ dlaczego. Nasz wspaniały produkt Y.. (tu następuje powtórka prezentacji oferty - w całości, od początku)! To gdzie mam wysyłać?"
Ja: "Do Kambodży"
Pan E. (w końcu stracił rezon): "Dlaczego do Kambodży?"
Ja: "Bo mnie tam nie ma, prosze pana"
Pan E. (wciąż siląc się na entuzjazm): "Ale nasza wspaniała promocja produktu Y..."
Ja (przerywając mu szybko): "Synku, ile ty tam pracujesz na tej słuchawce? Tydzień?"
Pan E. (niepewnie): "No... Prawie."
Ja: "No to zaznacz sobie niezainteresowaną osobę i na przyszłość staraj się być mniej... nachalny. Wiem, że to ciężka praca, bo sama ją wykonuję..."
Pan E. (który nagle odzyskał entuzjazm): "No to tym bardziej powinna pani kupić nasz produkt Y...!"
Ja: KLIK!
Czytaj resztę...

poniedziałek, 26 lipca 2010

Więzienie kontynentalne - Australia

Nieprzyjazny klimat, trudne warunki upraw, daleka droga i początkowe przekonanie o braku surowców naturalnych sprawiły, że Australia przez wiele lat cieszyła się sławą kontynentu zakazanego, przeznaczonego dla tych, którzy zasługują na ukaranie. Spenetrowany w 1768 roku przez Jamesa Cooka kontynent, nazywany Nową Południową Walią (Holendrzy nazywali ją Nową Holandią, podobnie jak każda inna Europejska nacja nazywała ja po swojemu) stał się w efekcie tej opinii na 40 lat ogromnym więzieniem.


Praktyka kupowania skazańców do ciężkich prac nie była nowa. Już w XVII wieku uprawiały ten proceder kolonie brytyjskie w Ameryce. Za 10 funtów od głowy skazańca kupowano tanią siłą roboczą do ciężkich robót, m.in. do karczowania lasów. W 1666 roku (nomen omen) transakcja uzyskała sankcję prawną i 500 sztuk „towaru” przeszło z rąk do rąk. Pięc setek wyprawionych na nowy kontynent nie rozwiązało jednak problemu przestępczości na wyspach, które z roku na rok coraz bardziej gnębił problem przyrostu naturalnego i wiążąca się z nim bieda oraz przestępczość. Za czasów Jerzego III wydano m.in.. Hulks Act (1776 r.) czy Penitentiary Act.(1779 r.), ale zaostrzanie prawa wcale nie uratowało sytuacji. W kraju, gdzie kara śmierci obowiązywała za 200 przestępstw, gdzie na Sekwanie urządzano pływające więzienia, potrzebna była karna kolonia. Pechowo w 1782 roku Anglia zmuszona była uznać niepodległość swych trzynastu kolonii w Ameryce, rezygnując z karnego osadnictwa w Wirginii i Marylandzie. Australia przyszła więc w samą porę.

Jedną z pierwszych osad portowych Australii był Port Jackson, który z biegiem lat zmienił się w ogromne, luksusowe Sydney. Od 1788 roku do Port Jackson i innych miejscowości portowych wysyłano z Anglii na przymusowe roboty więźniów różnych przewinień. Przez 40 lat Wielka Brytania pozbywała się swoich przestępców droga morską, której wielu z nich nie przetrwało. Ci, którzy do Australii dopłynęli kierowani byli do ciężkiej, katorżniczej pracy przy ujarzmianiu nieprzyjaznej przyrody. Przygotowali grunt dla właściwej kolonizacji, która zaczęła się w 1830 roku. Jak wykazały badania, chociaż większość zesłańców wykazywała zachowania patologiczne (w tym alkoholizm), ich potomstwo najczęściej wyrastało na praworządnych i pracowitych ludzi. Za dobre sprawowanie i ciężką pracę skazańcy i ich dzieci otrzymywali ułaskawienie, kawałek ziemi i utrzymanie. Można więc śmiało pokusić się o stwierdzenie, że była to skuteczna i bardzo owocna resocjalizacja…

Czytaj resztę...

piątek, 7 maja 2010

Powyborcza refleksja

Wygrał kandydat na którego głosowałam. Powinnam zatem czuć się zadowolona i pełna pozytywnego entuzjazmu. Nic z tego. Zamiast się cieszyć, rozmyślam o "tym" kraju, jak go nieprzyjemnie nazywają niektórzy Polacy. Czuję nieprzyjemnie zabarwioną ulgę i niepokój.


Ulgę, bo gdyby wygrał drugi kandydat, niepokoiłabym się jeszcze bardziej. Niepokój - bo poza NIE byciem kandydatem z przeciwnej strony, kandydat ze strony teoretycznie "mojej" nie ma nic głębszego do przekazania. Kolejny raz stanęłam zatem do wyborów z nastawieniem, że nie głosuję na wizje Polski, która mnie przekonała, a jedynie przeciwko wizji Polski, która mnie przeraża. Nie głosuję za człowiekiem, którego uważam za lidera, a jedynie przeciwko człowiekowi, któremu kompletnie nie potrafię zaufać. Nie głosuję za polityką, która mnie skłoniła do refleksji, a jedynie przeciwko polityce, która kłóci się z moimi podstawowymi przekonaniami.

Jednym słowem - wolałam zagłosować na kandydata, z którym nie koniecznie się zgadzam, ale z którym mam jakieś pole do dyskusji, a przeciwko kandydatowi, który każde dociekliwe pytanie traktuje jak przejaw wrogości. Niestety, w taki właśnie sposób widzę polską politykę. Ta smutna konkluzja skłoniła mnie do zadania kolejnego pytania: Co ja właściwie myślę o Polsce?


"Polska jako taka mi nie przeszkadza - napisał kolega, który na stałe rezyduje w Australii. - Ja tylko nie znajduję tam miejsca na swoje poglądy". Jakie pogląd? - pytam. Zapada cisza. Po dłuższej chwili milczenia pada odpowiedź: "Wiesz, w sumie to żadne. Po prostu źle się czuję w kraju, w którym muszę udowadniać, że mam prawo myśleć po swojemu".

Takie poglądy mają ludzie, którzy w Polsce nie mieszkają. Kręcą, lawirują, rzucają slogany i twierdzą, że sytuacja w kraju im nie odpowiada. Oto co widzą na co dzień w mediach: medialny szum, wojna na słuszne racje, krytyka wypowiedzi, zamiast krytyki działań, obyczajowe przepychanki, deklaracje pro i antyklerykalne, powodzie i patriotyczne przemowy. Czas koncentracji odbiorcy informacji - do 15 sekund. "Kto jest nowym prezesem NBP?" pytam kolegi. Milczy skrępowany. Takie informacje z punktu widzenia emigranta istotne nie są. Nie są one także istotne z punktu widzenia mieszkańca kraju również.

Z punktu widzenia mieszkańca kraju istotne jest kto wygrał, a nie co z tego wyniknie...

Czytaj resztę...