środa, 18 listopada 2009

Łódzka randka w ciemno

Niezwykle ciekawie jest sobie uświadomić nagle, że ta cyferka na bilecie na koncert to jest 11, a nie 12, w związku z tym jutro trzeba być w Łodzi!
Zawsze mnie bawiły spontaniczne wyjazdy, ale ten był hardcorowy. Pociąg tam na szczęście był, a na dodatek akurat stawał na Łodzi Kaliskiej, z której na Łódzką Arenę jest rzut beretem (i to krótki). Od osiemnastej tłum zaczynał się kłębić, ale byłam w miarę pierwsza. Czekanie, aż półtorej godziny spóźniona ochrona wpuści nas do środka opłaciło się o tyle, że bez żadnych problemów znalazłam miejsce pod sceną, tuż przy barierce. Trochę żałowałam w związku z tym, że nie mam aparatu, ale radziłam sobie telefonem :)

Dobór supportu trochę zaskoczył, bo w zasadzie na całej widowni może było z 10 osób, które naprawdę słucha Afromental. Ale może się dam namówić - chociaż wokal mnie nie przekonuje, to gitarzysta dawał radę (a do tego mi się od razu spodobał - może to przez dredy :D). NA szczęście szybko się zorientowali, ze wkurzona i wygłodniała widownia dłużej nie da rady czekać i szybko się uwinęli.

Morten, Mange i Paul weszli na scenę jakieś 20 minut po dziewiątej (mocno spóźnieni) i nie patyczkując się zaczęli. Opisywanie koncertu na nic się nie zda, bo to trzeba zobaczyć żeby zrozumieć. Wizualnie - bomba. Muzycznie na 99% super (bo mi nie zagrali "Crying in the rain" :/ ). Było kilka niesamowitych ballad (Akustyczne "Analouge" - takiej wersji jeszcze nie słyszałam). Ostatnie bisy - "Living in dailight" i oczywiście ostry finish - czyli "Take on me"... Wystarczy, żeby uszczęśliwić.

A teraz powrót - no więc skoro koncert się spóźnił, to pospiszny o 22:30 był poza moim zasięgiem. Zostawał pociąg około 2 z Kaliskiej (cztery przesiadki, 9 godzin podróży!), albo 4:51 z Łodzi Fabrycznej (półtorej godziny, bezpośredni). Zdecydowałam się poczekać na jednym dworcu, a nie na czterech. Złapałam nocny do centrum, z centrum piechotką (miasto jak pustynia, nawet na Piotrkowskiej byłam sama). Spokojnym spacerem, podziwiając widoki dotarłam na dworzec... Który okazał się zamknięty od 23 do 4 rano. Nadmienię, że permanentnie i rzetelnie lało, w Łodzi nie ma żadnego nocnego sklepu, który by sprzedawał coś poza alkoholem, nie ma knajpek otwartych całą noc (poza kebabem i dyskotekami), a na Fabrycznej specjalnie co oglądać nie ma.
Zwiedziłam zatem salon gier, który teoretycznie oferował herbatę, ale akurat im się automat zepsuł. Kupiłam w nocnym kiosku colę i poszłam czytać napisy na tablicach przy dworcu. Tym sposobem odkryłam nieistniejący na żadnym innym rozkładzie PKS z Łodzi do Warszawy o 2:30. Była 1:15. Zrobiłam kółko dookoła dworca, znalazłam zajezdnię rikszy (do zapamiętania) oraz otwarty bar, w którym wszystko było smażone (cholerna dieta!), a w tle leciał nocny teleturniej w zgadywanie imion z jedną literą A. Do drugiej wytrwałam. Potem poszłam na spacer w trzech różnych kierunkach, zmokłam, kupiłam jeszcze gazetę (której nie przeczytałam, bo w autobusie nie było światła) i złapałam PKS. W Warszawie byłam parę minut po piątej.
Zdążyłam się minąć z współlokatorką w drzwiach i zaryć twarzą w materac.
Niemniej uczucie szczęścia mi nie przeszło, nadal jestem na pozytywnym haju i słucham "Afternoon High" aktualnie. :)

Tak na marginesie - Aha było w Polsce dwa razy. Pierwszy raz widziałam Mortena na żywo tylko podczas nagrania wywiadu w telewizji, teraz kilka metrów od niego stałam na koncercie. Nic się nie zmienił :) Czy ci Norwegowie w ogóle się nie starzeją...?

Brak komentarzy: